W trwającej całą godzinę rozmowie telefonicznej Donald Trump przekonywał sekretarza stanu Georgii Brada Raffenspergera, że musi unieważnić oficjalny wynik wyborów w tym stanie i ponownie obliczyć głosy tak, aby to jego, a nie Joego Bidena, uczynić zwycięzcą. Jak dyktator pokroju Putina naciskał na urzędników, aby sfałszowali wybory, nalegając, by „znaleźli tylko 11 780 głosów” – dokładnie tyle, ile zabrakło mu do pokonania demokratycznego kandydata. Wspominał o przykładach domniemanych oszustw przy liczeniu, chociaż parokrotne kontrole i ponowne liczenie nie przyniosły żadnych dowodów. Ostrzegał Raffenspergera, że „podejmie wielkie ryzyko”, jeśli nie zmieni wyniku, sugerując tym samym, że grozi mu za to odpowiedzialność karna. Sekretarz stanu – republikanin – nie ugiął się pod presją. Na zarzuty prezydenta, że padł ofiarą oszustw, nieodmiennie odpowiadał, że nie mają pokrycia w rzeczywistości.
Czytaj też: Melania Trump chętnie opuści Biały Dom
Wyborów nie unieważni, zatruje atmosferę
Postawa Raffenspergera może być pocieszeniem – Ameryka nie jest na szczęście Rosją ani bananową republiką rządzoną przez bezkarnych caudillos. Podobnie zachowały się władze, także republikańskie, w pozostałych stanach, gdzie Trump usiłował unieważnić wygraną Bidena.
Jego najnowszy popis to jednak kolejne potwierdzenie, że gdyby nie konstytucyjne zabezpieczenia demokracji – przede wszystkim niezawisłe sądy, które zgodnie odrzuciły jego pozwy – kraj zmierzałby prostą drogą ku autorytaryzmowi. Prezydent ma za sobą miliony wyborców, przekonanych, że „ukradziono” mu zwycięstwo, oraz grono wspólników w Białym Domu, którzy popierają jego starania, aby uchylić rezultat wyborów – jak szef kancelarii Mark Meadows czy doradca ekonomiczny Peter Navarro. Solidaryzuje się z nimi ponad stu kongresmenów i 12 senatorów republikańskich. Zapowiedzieli, że zakwestionują oficjalny wynik wyborów w Kongresie, kiedy zbierze się w środę, aby zatwierdzić zwycięstwo Bidena.
Zatwierdzenie jest praktycznie przesądzone – większość republikanów w Kongresie nie popiera próby unieważnienia wyrażonej w wyborach woli społeczeństwa. Ale będzie ona zatruwać atmosferę najpewniej przez całą kadencję Bidena, wzmacniając przekonanie milionów fanów Trumpa, że rządy nowego prezydenta nie mają prawnej legitymacji. Można się obawiać, że gdyby wygrana Bidena nie była tak wyraźna – zdobył ok. 7 mln więcej głosów – prezydencki „zamach stanu” mógłby się udać. Jak poważna jest sytuacja, świadczy choćby niedzielny list otwarty ośmiu byłych sekretarzy obrony – oświadczyli, że „czas na kwestionowanie wyniku wyborów minął”, i podkreślili, że nieodłącznym elementem demokracji amerykańskiej jest „pokojowa zmiana władzy”. Byli szefowie Pentagonu dali tym samym do zrozumienia, że w procesie tym armia nie może odegrać żadnej roli.
Tymczasem Trump konsultował się niedawno w Białym Domu z byłym doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, emerytowanym gen. Michaelem Flynnem. Poprzedniego dnia powiedział on w telewizji Fox News, że prezydent powinien wprowadzić stan wojenny.
Trump wywiera naciski. Odpowie za to?
Telefon do Raffenspergera wnosi niejako na nowy poziom oskarżenie odchodzącego prezydenta o naruszanie norm demokracji. Trump od dwóch miesięcy nawołuje do unieważnienia wygranej Bidena w tweetach i na wiecach. W niedzielę jednak po raz pierwszy okazało się, że nie są to tylko ogólnikowe apele mające sens propagandowy – otrzymaliśmy niezbity dowód, że wywiera presję na władze stanów, aby zmieniły wynik pod pretekstem fałszerstw, których nie było. Inaczej mówiąc: naciska, by sfałszowano je na jego korzyść.
Eksperci są zgodni – Trump najpewniej popełnił przestępstwo kryminalne, łamiąc prawo stanu Georgia i prawo federalne. Czy grozi mu za to odpowiedzialność karna? Jak zauważają prawnicy, jego jedyną linią obrony byłoby oświadczenie, że nie miał złych zamiarów, tylko rzeczywiście wierzył, że jest ofiarą oszustw. Ale to by oznaczało, że miał urojenia, a więc kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego.
Czytaj też: Kruche ego syna despoty. Bratanica diagnozuje Trumpa
Biden nie chce ścigać swojego poprzednika
Po odejściu z urzędu za dwa tygodnie Trump straci immunitet (urzędującego prezydenta trzeba pozbawić stanowiska w drodze impeachmentu, zanim postawi się kryminalny zarzut) i może odpowiadać przed sądem jak każdy zwyczajny Amerykanin. W praktyce możemy się tego nigdy nie doczekać. Po pierwsze, nie ma takiego precedensu – w całej 240-letniej historii USA żaden były prezydent nie został oskarżony o przestępstwo, chociaż niektórych o nie podejrzewano. Koronnym przykładem jest Richard Nixon, „prewencyjnie” ułaskawiony przez swego następcę Geralda Forda. Siła tradycji jest w Ameryce ogromna i nie wiadomo, czy nie zostanie złamana tym razem – takiego prezydenta jak Trump w jej dziejach nie było.
Po drugie, Joe Biden sugerował niejednokrotnie, że pragnie uniknąć kryminalnego ścigania swojego poprzednika, będzie prezydentem narodowego pojednania i zgody. Nie chce, by uczestniczył w tym jego prokurator generalny, do tego federalny proces wytoczony Trumpowi byłby natychmiast napiętnowany przez republikanów jako polityczny odwet.
Trumpowi, przypomnijmy, grożą jeszcze dochodzenia prowadzone przez prokuratorów w Nowym Jorku, badających podejrzenia o jego nadużycia podatkowe, naruszanie przepisów o fundacjach i finansowaniu kampanii wyborczych. To już jednak osobna opowieść, którą będziemy śledzić, gdy opuści Biały Dom.
Czytaj też: Co czeka Trumpa po wyprowadzce z Białego Domu