Nieco ukradkiem pandemia zakwestionowała najważniejszy podział we współczesnej polityce – ten na populistów i liberałów. Prawdziwe znaczenie zyskał inny. Wszystkie państwa, które poniosły spektakularną klęskę w walce z covidem, rządzone są przez mężczyzn. A wszystkimi, które odniosły sukces, kierują kobiety – Finlandią, Niemcami, Nową Zelandią, Islandią, Norwegią, Tajwanem – albo kobiety są w nich głównymi epidemiolożkami, jak w Korei Południowej.
Okazało się, że kobiety w sytuacjach kryzysowych są szybsze i bardziej stanowcze. W odróżnieniu od mężczyzn potrafią połączyć zdecydowanie z empatią. Lepiej radzą sobie wtedy, gdy polityka staje się nieprzewidywalna, wielowymiarowa, niestandardowa – kryzysowa, a nawet multikryzysowa. Minęły czasy, gdy wojna i gospodarka były głównymi formatami uprawiania polityki. Teraz nie mniej istotne są polityka klimatyczna, ochrona zdrowia i wykorzystanie przez państwo nowych technologii. A we wszystkich tych dziedzinach kobiety polityczki radzą sobie lepiej.
Trump, Putin, Johnson i Bolsonaro robili głównie pandemiczne zamieszanie. Nie lepiej radzili sobie Macron, Conte (Włochy), De Croo (Belgia) czy Sánchez (Hiszpania). Niektórzy z nich zaczynali wręcz jako negacjoniści, żeby chwilę później sami się zarazić i zmienić zdanie. Prześcigali się w absurdalnych reakcjach na pandemię. Rekordy bił Aleksandr Łukaszenka, który najpierw mówił, że koronawirusa nie ma, bo on go nie widzi, a jeśli istnieje, to wystarczy się wódką zdezynfekować. Po czym oczywiście sam się rozchorował.
Staroroczne problemy za mężczyzn rozwiązywały kobiety, na czele z Angelą Merkel i szefową Komisji Urszulą von der Leyen w Unii Europejskiej oraz Nancy Pelosi, przewodniczącą Izby Reprezentantów USA, która inicjowała kolejne tarcze antykryzysowe.