Żadna z nominacji prezydenta-elekta Joe Bidena nie wzbudziła tylu kontrowersji, co wybór emerytowanego generała Lloyda Austina na sekretarza obrony. Będzie on pierwszym w dziejach czarnoskórym szefem Pentagonu, ale najpierw musi go zatwierdzić Senat, co stoi pod znakiem zapytania. Według uchwalonej po II wojnie światowej ustawy były wojskowy może objąć to stanowisko nie wcześniej niż 7 lat po odejściu z armii, co ma umacniać cywilną kontrolę nad siłami zbrojnymi. Austin zdjął mundur dopiero 4 lata temu, więc żeby jego nominacja przeszła w Kongresie, musi on swoją ustawę uchylić. Dotychczas tylko dwa razy uczyniono taki wyjątek – w 1950 r. dla George’a Marshalla i w 2017 r. dla Johna Mattisa. Marshall przed objęciem Pentagonu był sekretarzem stanu, więc sprawdził się jako cywil w rządzie, w dodatku autor słynnego planu, a w Mattisie widziano przeciwwagę dla nieobliczalnego outsidera Trumpa, i w roli tej generał nie zawiódł.
Czemu zatem Biden zdecydował się na Austina? Emerytowany generał był szefem Centralnego Dowództwa obejmującego Bliski Wschód, ale nie ma militarnego doświadczenia w Azji, która staje się największym problemem dla Ameryki, ani stażu menedżerskiego, przydatnego w kierowaniu gigantyczną biurokracją Pentagonu.
Niejako paradoksalnie prezydent-elekt wybrał go właśnie dlatego, żeby zagwarantować sobie cywilną kontrolę – a ściślej, swoją własną kontrolę nad Departamentem Obrony. Jako wiceprezydent u Baracka Obamy miał ogromne kłopoty z generałami, a także z ówczesnym szefem Pentagonu Robertem Gatesem, z którymi toczył boje na temat strategii w Afganistanie, sprzeciwiając się zwiększeniu tam liczby wojsk. Boje przegrał, bo prezydent nie stanął po jego stronie. Austin lojalnie współpracował z Bidenem w Iraku i uchodzi za wojskowego służbistę, bez ambicji błyszczenia jako geopolityczny strateg.