Liderzy Unii Europejskiej potwierdzili priorytet dla zielonej transformacji Starego Kontynentu, choć zdaniem wielu organizacji ekologicznych i ekspertów nawet tak zwiększona redukcja to zbyt mało, by osiągnąć to, co rzeczywiście najważniejsze: zatrzymanie wzrostu temperatury atmosfery na w miarę bezpiecznym poziomie 1,5 st. C powyżej wartości dla czasów przedprzemysłowych. Z drugiej strony są kraje – takie jak Polska – z systemem energetycznym ciągle w ponad 70 proc. uzależnionym od węgla. I nie jest tajemnicą, że rodzima delegacja podczas szczytu walczyła nie tylko przeciwko powiązaniu mechanizmu praworządności z wypłatą funduszy, ale i groziła wetem, by wycisnąć jak najwięcej za zgodę na zwiększone ambicje klimatyczne.
UE wysyła sygnał w sprawie klimatu
Szczęśliwie do użycia weta – broni atomowej unijnej dyplomacji – nie doszło i można cieszyć się z porozumień, choć zapewne wszyscy będą odczuwać ich gorzki smak, nawet jeśli mówić będą o sukcesie. Najważniejsze jednak, że Unia daje sygnał: walka ze zmianami klimatycznymi to najważniejsze strategiczne wyzwanie, którego nie unieważnia kryzys wywołany pandemią covid-19. Sygnał ten wyszedł w momencie symbolicznym, w obchodzoną 12 grudnia piątą rocznicę przyjęcia porozumienia paryskiego dla klimatu podczas Szczytu Klimatycznego ONZ COP21 w Paryżu w 2015 r.
Pięć lat to niewiele, jednak w grudniu 2015 r. świat wyglądał zupełnie inaczej. Nikt nie wyobrażał sobie brexitu, jeszcze mniej prawdopodobny wydawał się Donald Trump w Białym Domu. Przed zagrożeniem pandemią już ostrzegano, ale nikt nie słuchał tych opowieści. Globalne ocieplenie i zmiany klimatyczne stały się w końcu tematem publicznego zainteresowania – dzięki m.in. zaangażowaniu takich autorytetów jak papież Franciszek, który w połowie 2015 r. ogłosił swą ekologiczną encyklikę „Laudato si'”.
Nad międzynarodowym procesem klimatycznym organizowanym w ramach Ramowej Konwencji ds. Zmian Klimatycznych ONZ (UNFCCC) ciągle jednak krążyło widmo porażki z 2009 r. To wtedy podczas szczytu w Kopenhadze miało być podpisane nowe porozumienie. Nie udało się, w sensie politycznym negocjacyjny stolik wywróciły kraje rozwijające się, z Chinami i Indiami na czele. Wykorzystały okazję, by dać sygnał, że świat się zmienił nieodwracalnie, a rozkręcający się właśnie kryzys finansowy oznacza koniec hegemonii Zachodu. Jednocześnie siłę pokazały kraje i koncerny naftowo-węglowe, finansując kampanię dezinformacji, co miało istotny wpływ na dezorientację opinii publicznej.
Co ustalono pięć lat temu w Paryżu?
Wynik COP21, czyli szczytu klimatycznego w Paryżu, nie był w żaden sposób przesądzony. Francuzi zaangażowali wszystkie zasoby swej potężnej sieci dyplomatycznej, by jak najmniej niewygodnych szczegółów pozostało do negocjacji podczas samego spotkania. Konferencja przebiegała w bardzo złej atmosferze – we Francji obowiązywał stan nadzwyczajny, a Paryż był pogrążony w żałobie po zamachach terrorystycznych. A jednak udało się przyjąć porozumienie, którego celem jest ograniczenie wzrostu temperatury do co najmniej 2 st. C, z intencją jednak, by uczynić wszystko, by wzrost zatrzymać na poziomie 1,5 st. C.
Politycy okrzyknęli porozumienie sukcesem, eksperci i organizacje ekologiczne nie kryły rozczarowania, wskazując, że paryski dokument nie ma zębów – redukcje emisji gazów cieplarnianych są dobrowolne i nie ma jak ich wyegzekwować. Innymi słowy, papier zniesie wszystko, w rzeczywistości zmieni się niewiele i emisje nadal będą rosły. Kolejne lata zdawały się potwierdzać ten sceptycyzm – globalne emisje gazów cieplarnianych cały czas rosną i nic się nie zmieniło po 2015 r. Dopiero covid-19 i spowolnienie gospodarek doprowadziło do największego w dziejach rocznego spadku emisji o 7 proc.
Problem w tym, że dla osiągnięcia celu porozumienia paryskiego taki poziom redukcji powinien mieć miejsce każdego roku w dekadzie 2020–30. Czy jesteśmy w stanie uzyskać taki efekt w inny sposób niż poprzez sytuacje równie nadzwyczajne jak pandemia? To pytanie pokazuje skalę wyzwań i raczej skłania do pesymistycznych odpowiedzi. Czyżby więc to, co się stało w Paryżu 12 grudnia 2015 r., nie miało znaczenia? Proponuję radykalnie odmienną perspektywę – jeszcze zbyt wcześnie, by w pełni docenić wagę samego porozumienia i procesu, jaki wraz z nim zyskał przyspieszenie. Porozumienie paryskie doskonale wpisało się w jedną z najbardziej szalonych pięciolatek w nowoczesnej historii, czas, kiedy zmienia się wszystko, a zmiany dotyczą wymiaru politycznego, społecznego, technologicznego, gospodarczego.
Czytaj także: Jak polityków przekonać do ocieplenia
Od zmiany nie ma już odwrotu
W wielu przypadkach następuje gwałtowne przyspieszenie, co świetnie pokazuje raport „The Paris Effect. How the climate agreement is shaping the global economy” opublikowany w piątą rocznicę porozumienia. Jeszcze w 2015 r. rozwiązania energetyczne oparte na odnawialnych źródłach nie były konkurencyjne wobec tradycyjnych, w 2020 r. są konkurencyjne w obszarach wytwarzających 25 proc. gazów cieplarnianych, w 2030 r. odsetek ten osiągnie 75 proc. Samochody elektryczne staną się bardziej konkurencyjne od tradycyjnych już w 2024 r., co spowoduje, że już w 2030 r. ponad połowa nowych samochodów wjeżdżających na rynek będzie miała elektryczny napęd. W 2015 r. firmy samochodowe prognozowały, że taki odsetek sprzedaży osiągną dopiero w 2050.
Podobne przyspieszenie nastąpiło w innych obszarach technologii, po prostu wkroczyliśmy w fazę zbierania efektów wieloletnich inwestycji w badania, rozwój i testowanie na niedojrzałych jeszcze rynkach. Porozumienie paryskie dało sygnał, że od zmiany nie ma odwrotu, co pociągnęło za sobą kolejne mniejsze i większe zmiany: coraz więcej inwestorów odkrywa, że nie warto finansować energetyki opartej na paliwach kopalnych; coraz więcej firm nabiera przekonania, że więcej zarobią, stawiając na technologie wschodzące, a nie schyłkowe; zmieniają się zachowania konsumenckie i preferencje polityczne. Wyrazem tej zmiany jest wspomniana decyzja krajów UE, by zwiększyć redukcję emisji.
Jeszcze lepszą ilustracją przyspieszającej zielonej rewolucji jest sytuacja w Stanach Zjednoczonych. Mimo rządów Trumpa, który wycofał USA z porozumienia paryskiego i przekonywał, że zmiany klimatyczne to chińska ściema, Amerykanie w swoich miastach i przedsiębiorstwach przechodzą na zieloną stronę mocy, a emisje gazów cieplarnianych maleją. Bo tak jest bezpieczniej i tak też zaczyna się bardziej opłacać.
W Polsce też zmienia się myślenie
Niezwykle ciekawym sygnałem końca starej epoki są zapowiedzi, że 2019 r. będzie najprawdopodobniej zapamiętany jako rok osiągnięcia największego popytu na ropę naftową. Po spadku popytu wywołanym w 2020 r. pandemią apetyt na nią ma już systematycznie maleć. I choć nie wszyscy zgadzają się, że ów przełom należy lokować w 2019 r., to niemal wszystkie prognozy wskazują, że decydujące będą najbliższe lata.
Ba, nawet Polska zmienia się szybciej, niż wydawało się, że będzie to możliwe. Jeszcze w 2018 r. podczas Szczytu Klimatycznego COP24 w Katowicach prezydent Andrzej Duda przekonywał, że będziemy palić węglem 200 lat. Dziś to rząd Zjednoczonej Prawicy łamie tabu i przedstawia konkretne daty zamykania ostatnich kopalń. Jednocześnie Polacy instalują na potęgę panele fotowoltaiczne, wpisując się w logikę nieliniowego przyspieszenia zmiany.
Oczywiście jest zbyt wcześnie, by odtrąbić zwycięstwo. Stare sektory gospodarki i związane z nimi lobby bronią się. Wahadło jednak nieodwracalnie przechyliło się na zieloną stronę i porozumienie paryskie przyjęte 12 grudnia 2015 r. miało dla tej zmiany przełomowe znaczenie.