Gra w weto wydawała się dziecinnie prosta. Rząd PiS ustawił sobie chochoła udającego strasznego potwora i uderzył w niego z ogromnej armaty. Ale po tej batalii chochoł dalej stoi, armata zaś pękła. Rozporządzenie w sprawie ochrony budżetu przedstawiane było jako najgorsze zło świata: zagrożenie suwerenności i niepodległości Polski, niemiecki dyktat, gwałt na traktatach, ba, wyrok śmierci na Unię jako taką. Ale ten karykaturalny chochoł przetrwał pisowską kanonadę bez najmniejszego nawet uszczerbku.
Jeszcze tydzień temu Morawiecki z Orbánem podpisywali solenne porozumienie i stawiali Unii jasny warunek: dyskusja o powiązaniu wypłat z praworządnością miała być odsunięta do czasu reformy traktatów (czyli na święty nigdy). Skutek jest taki, że rozporządzenie stanie się za dwa tygodnie wiążącym prawem bez zmiany nawet przecinka.
Czytaj też: Pierwsze skrzypce zagrała Merkel
Rozporządzenie zostało
Konkluzje Rady Europejskiej, w których na czterech stronach znajdują się zapewnienia, że potwór przeistoczy się w smutnego stracha na wróble, powtarzają niemal bez wyjątku słowo w słowo to, co znajduje się w treści będącego przedmiotem gromkiego non possumus rozporządzenia. Zapewnienia, że stosowanie go nie będzie naruszać tożsamości narodowej państw członkowskich, można by porównać do stwierdzenia, że regulacje dotyczące VAT nie ingerują w wolność religijną katolików.
Minister Konrad Szymański jako wart skrzynki szampana sukces przedstawia wynegocjowany zapis, że „ogólne naruszenia praworządności” nie mogą prowadzić do uruchomienia mechanizmu (i ewentualnego wstrzymania funduszy).