„Lockdown Light” albo „Teil-Lockdown”, czyli częściowy lockdown – tak określono niemiecką metodę walki z wirusem wprowadzoną w listopadzie. Mieszkańcy mieli znacząco ograniczyć kontakty społeczne, zamknięto instytucje kultury, zamrożono turystykę krajową, równocześnie wszystkie sklepy pozostały otwarte, a uczniowie chodzą do szkół z wyjątkiem pojedynczych powiatów, gdzie liczba zakażeń wzrosła wyjątkowo mocno.
Ta strategia od początku nie bardzo podobała się kanclerz Angeli Merkel, która życzyła sobie ostrzejszych restrykcji, ale nie mogła przekonać premierów poszczególnych krajów związkowych (landów). W niemieckim systemie federalnym to właśnie landy decydują o pandemicznych obostrzeniach.
Czytaj też: Jak z pandemią walczą inni
Niemieckie szpitale mają rezerwy. Ale...
Ten „lekki” lockdown na pewno pomógł w ustabilizowaniu sytuacji – w ostatnich tygodniach liczba zakażeń wynosiła średnio kilkanaście tysięcy dziennie (przy liczbie ludności ponaddwukrotnie wyższej niż w Polsce). Równocześnie te dane, inaczej niż nasze, są znacznie bliższe rzeczywistości dzięki ogromnej liczbie wykonywanych testów, dochodzącej do 200 tys. dziennie. Jeszcze niedawno ok. 10 proc. takich testów miało wynik pozytywny, podczas gdy u nas ten wskaźnik sięga aż 30–40 proc.
Jednak ostatnie dni przynoszą w Niemczech wzrost liczby zachorowań i zgonów. Ostatniej doby przybyło aż 30 tys. chorych, zmarło prawie 600 osób. W obu przypadkach to najgorsze wyniki od początku pandemii. Co prawda ochrona zdrowia wciąż ma rezerwy, ale nieustannie rośnie liczba zajętych łóżek na oddziałach intensywnej terapii. W tej chwili wynosi ona 22,5 tys., wolnych łóżek jest 4,5 tys., a w rezerwie pozostaje prawie 12 tys. kolejnych. Jednak niektóre szpitale, np. słynny berliński Charité, informują, że ich potencjał zaczyna się powoli wyczerpywać.
Czytaj też: Europa zaczyna szczepić na koronawirusa
Restrykcje na Boże Narodzenie
Przyszedł zatem czas na bardziej zdecydowane działania. Co prawda spotkanie kanclerz Merkel z premierami landów ma się odbyć w niedzielę, ale już wiadomo, że Niemców czeka zaostrzenie lockdownu. Kolejne kraje związkowe (m.in. Badenia-Wirtembergia i Berlin) planują wprowadzić nowe obostrzenia jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Prawdopodobnie zamknięte zostaną wszystkie sklepy poza spożywczymi, a świąteczna przerwa w szkołach będzie przedłużona do 10 stycznia. W Bawarii wolno wychodzić z domu już tylko z konkretnego powodu (chociaż ich lista jest dosyć długa), bardzo ostre restrykcje wprowadza sąsiadująca z Polską Saksonia, gdzie wiosną sytuacja była bardzo dobra, a teraz jest najgorsza w całych Niemczech.
O nowe ograniczenia apeluje wielu niemieckich naukowców z prestiżowej akademii Leopoldina i to właśnie ich argumentację podziela kanclerz Merkel. Jak zawsze wypracowanie wspólnych reguł, które przyjmą wszystkie kraje związkowe, nie będzie łatwe. Tym bardziej że między landami występują spore różnice w liczbie zakażeń. Sami Niemcy przyzwyczaili się już, że regionalne przepisy są odmienne, a ambitni premierzy krajów związkowych chcą zawsze podkreślić swoją odrębność.
Merkel, menedżer ds. pandemii
Tym bardziej że w tle jest dużo polityki. Bo zarówno rządzący Bawarią Markus Söder (CSU), jak i Armin Laschet z Północnej Nadrenii-Westfalii (CDU) marzą o fotelu kanclerskim po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, które zakończą czwartą i ostatnią kadencję pani kanclerz. Droga do tego urzędu wiedzie przez obecny kryzys – wygra ten, kogo Niemcy uznają za najlepszego menedżera ds. pandemii. Na razie w tej kategorii Angela Merkel, według sondaży, nie ma żadnej konkurencji.
Czytaj też: Niezwykła historia odkrywców szczepionki na covid