Peronista Alberto Fernández dotrzymał obietnicy wyborczej i wniósł do parlamentu projekt ustawy o prawie do aborcji do 14. tygodnia ciąży. Dotychczas aborcja była w Argentynie legalna w przypadku zagrożenia życia matki i gwałtu. Odbywało się też przynajmniej 450 tys. nielegalnych zabiegów (powstał cały podziemny ruch socorristas, ratowniczek wspierających w potrzebie), a w zeszłym roku 38 tys. kobiet trafiło do szpitala na skutek pokątnych praktyk. Tę liczbę przywołał prezydent Fernández, motywując swój krok, „państwo nie może tu odwracać wzroku”. Projekt prezydencki zawiera klauzulę sumienia dla lekarzy, zapowiada też program socjalny „1000 dni” dla biednych rodzin.
To już dziewiąta próba zmiany prawa aborcyjnego z 1921 r. Poprzednia, w bardzo gwałtownych okolicznościach, odbyła się dwa lata temu, kiedy podobnemu projektowi społecznemu zabrakło w senacie 7 głosów. Wokół ustawy powstał wielki ruch poparcia, ruch zielonych chustek, który przez wiele tygodni wychodził na ulicę. Jedną z jego twarzy była studentka prawa Ofelia Fernández, która trafiła później na listę 10 międzynarodowych liderów swojego pokolenia tygodnika „Time”. Z kolei równie aktywni przeciwnicy aborcji pod hasłem „Ratujmy dwa życia” manifestowali w barwach błękitnych.
Momentem przełomowym w publicznej debacie był zeszłoroczny drastyczny przypadek ofiary gwałtu domowego, który obiegł światowe media. Pod rozmaitymi pretekstami 11-letniej dziewczynce odmówiono zabiegu, urodziła w 23 tygodniu przez cesarskie cięcie, a dziecko zmarło. Co roku rodzi kilka tysięcy takich 10–14 latek, głównie ofiar gwałtów. Ale starych podziałów w ojczyźnie papieża Franciszka nie da się łatwo zasypać. I teraz na ulicach Buenos Aires zderzyły się dwie fale: zielona i błękitna.