Niby wszyscy mieliśmy świadomość wielkich kosztów przełomowych inwestycji obronnych z ostatnich lat, ale dopiero zestawienie ich w jednej tabelce z innymi klientami pokazuje w pełni skalę. Amerykańska agencja eksportu uzbrojenia DSCA podsumowała właśnie rok finansowy 2020, który skończył się dla niej 30 września, i opublikowała „ranking” krajów, z którymi robiła interesy.
Bezkonkurencyjny okazał się Tajwan, ale Polska znalazła się na drugim miejscu, wyprzedzając Maroko, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Indie, Koreę Południową, Japonię, Australię, Singapur i Arabię Saudyjską, by wymienić tylko pierwszą dziesiątkę. Agencja podaje, że w trzech ostatnich miesiącach kalendarzowego roku 2019 i pierwszych dziewięciu 2020 otrzymała z Warszawy zamówienia na sumę 4 709 501 241 dol. (godna podziwu skrupulatność), a to wcale nie był rekordowy rok. W 2018 r. wyjęliśmy z narodowej kiesy o prawie 200 mln dol. więcej. Już te dwa lata sumują się do niemal okrągłych 10 mld, a od 2016 r. było jeszcze więcej, niecałe 11 mld dol. A ponieważ rok finansowy w USA zaczyna się w październiku, mówimy o rządach PiS.
Czytaj też: NATO, sojusz obrony demokracji?
Roczny budżet MON popłynie do USA
Przeliczenie tych 11 mld dol. na złote nie jest łatwe, bo cena walut się zmienia, a płatności w FMS przelicza się według kursu obowiązującego w momencie zapadania poszczególnych transz czy umów. Kilka lat temu średni kurs dolara w NBP był grubo poniżej 4 zł, dzisiaj do 4 zł się zbliża, ale kurs średni mało ma wspólnego z rynkowym, który może być dużo wyższy, ale i niższy. Na szczęście NATO publikuje dane o wydatkach w dolarach.
Sojusz „wyceniał” budżet obronny Polski w minionych pięciu latach na od 9,4 mld w 2016 do 12 mld dol. w 2020 r. Można więc śmiało stwierdzić, że w pięć lat jeden roczny budżet MON został przeznaczony na zakupy wojskowe w USA i to tylko te dokonane poprzez program FMS. Dlaczego to ważne? Bo lista nie obejmuje np. zakupu tzw. samolotów VIP, dokonanego również z budżetu MON (trzech boeingów za 523 mln dol.), oraz dwóch dgulfstreamów za 440 mln zł (kwoty w dolarach nie ujawniono). Nie uwzględnia też zakupu bezpośrednio od producenta śmigłowców Black Hawk, produkowanych przez amerykańską firmę w polskiej fabryce PZL-Mielec. Wartość tego kontraktu to 683 mln zł.
Jeśli zsumować te dodatkowe umowy, które zapewne nie wyczerpują wszystkich „amerykańskich” zakupów (np. niejawnych wydatków wojsk specjalnych), wyjdzie na to, że resort oddał za ocean nawet więcej niż roczny budżet. Oczywiście nie jest tak, że wszystko to poszło już przelewem na amerykańskie konto. Ale zapłacić będzie trzeba co do centa.
Cena ambicji i polityki
Skąd się biorą tak wielkie sumy? Najprościej mówiąc: z polskich ambicji, modelu „biznesowego” USA i podejścia rządzących w Warszawie. Na początku kończącej się dekady Polska uruchomiła niezwykle rozległy i bardzo kosztowny program modernizacji sił zbrojnych. Zakładał unowocześnienie w zasadzie wszystkich rodzajów wojsk i zakup lub budowę supernowoczesnych zdolności dla stutysięcznej armii, którą w późniejszych latach jeszcze powiększono.
Trzeba przy tym mieć świadomość, że do dziś udało się wykonać zaledwie drobny ułamek tego planu, do realizacji wdrożono jakąś jego część, ale wielu bardzo drogich i ambitnych przedsięwzięć w ogóle jeszcze nie zaczęto. Źle obliczono koszty, a słusznym zarzutem Antoniego Macierewicza pod adresem poprzedników było niedoszacowanie wartości planu modernizacji na lata 2013–22, który nabierał rozpędu w chwili zmiany władzy i który on jako minister miał wykonać. Niezależnie od tych zastrzeżeń już w 2015 r. było wiadomo, że Polska zdecyduje się na największy po F-16 zakup obronny z USA – system obrony antyrakietowej Patriot.
Negocjacje były w toku, nowy rząd zaczął je de facto na nowo, a umowę podpisał w 2018 r. za 4,75 mld dol. Innym „grubym” zakupem zapoczątkowanym przez PO-PSL, a przejętym przez PiS, były pociski manewrujące JASSM. Pierwszą transzę podpisano w grudniu 2014 r., drugą dwa lata później, łącznie za ok. 450 mln dol. (dokładnych wartości nie opublikowano). Nieco niższą wartość, 414 mln dol., miała umowa na systemy rakietowe HIMARS, podpisana w 2019 r.
PiS poprzestawiał priorytety w wielkim planie poprzedników, ale zapewniał, że z niczego nie rezygnuje, a do listy dodał nowe pozycje, jak samoloty piątej generacji F-35 za, bagatela, 4,6 mld dol. czy wydatki na środki cyberobrony, o których niewiele wiadomo poza kwotą 3 mld zł i przypuszczeniem, że raczej nie są transferowane do Ameryki. Na tym tle drobnostką są już pociski przeciwpancerne Javelin za 54 mln dol. czy bezzałogowce Black Jack za 11 mln. Warto pamiętać, że poza dużymi umowami, o których głośno w mediach, polskie płatności w programie FMS obejmują setki drobniejszych pozycji związanych z obsługą, remontami, wyposażeniem, uzbrojeniem i użytkowaniem posiadanych przez Polskę amerykańskich systemów, takich jak 48 samolotów wielozadaniowych F-16, pięć samolotów transportowych C-130 Hercules, dwie fregaty rakietowe typu Oliver Hazard Perry, bezzałogowce ScanEagle, radiostacje firmy Harris itd.
Czytaj też: Mike Pompeo w Warszawie. Jak oceniać umowę z USA?
Będzie jeszcze drożej
Czytelnicy przerażeni wysokimi kosztami wielkich umów muszą się przygotować na jeszcze większe emocje. Największy realizowany obecnie zakup – program Wisła, a ściślej: jego skromna pierwsza faza wyceniona na 4,75 mld dol., czyli ok. 21 mld zł – dostanie kolejny zastrzyk gotówki jeszcze w tym roku.
Jak informował w ubiegłym tygodniu „Dziennik Gazeta Prawna”, Polska zamierza w grudniu wysłać na konto w USA kolejne 4 mld zł, tak by spłacanie zamówienia przekroczyło połowę. Do tej pory MON wydał na Wisłę ponad 3,4 mld dol., czyli mniej więcej jedną trzecią ogółu transferów dokonanych od 2015 r. Na ten cel wyda też dodatkowe pieniądze uzyskane po pandemicznej nowelizacji budżetu na 2020 r. i zwiększeniu zadłużenia państwa.
Resort woli finansować z górką akurat ten program, by w kolejnych latach rosnący mimo wszystko budżet oszczędzać na coś innego. To coś innego może być również „made in USA”, bo w 2020 r. Polska dopiero zaczęła płatności za zamówione w styczniu F-35. W maju przekazano do USA przelew opiewający na 2 mld zł, czyli około pół miliarda z ponad 4,5 mld dol., które się Amerykanom należą. Dodać trzeba, że suma ta nie obejmuje uzbrojenia trudno wykrywalnych myśliwców – je trzeba będzie dokupić w ramach osobnych umów, niekoniecznie tylko z USA. Zapisy kontraktu przewidują też wsparcie techniczne samolotów F-35 do 2030 r., co oznacza, że krótko po dostawie wszystkich 32 maszyn trzeba będzie podpisać osobny kontrakt, by można było ich używać. Według szacunków publikowanych w amerykańskich mediach to ok. 5 mln dol. rocznie za samolot, z czasem koszt tej „usługi” pewnie spadnie.
Czytaj też: Dlaczego Donald Trump zbroi Arabów?
Niebywała hojność PiS
Agencja DSCA skrupulatnie przytacza, że w całej historii współczesnych zakupów obronnych z USA Polska wydała na ten cel 16 276 929 546 dol. Zakupy w latach 90. to kwoty z dzisiejszej perspektywy śmieszne. Przyspieszenie nastąpiło dopiero w XXI w. Bardzo hojny dla Amerykanów był rząd SLD-PSL, dzięki któremu do Polski trafiły F-16, po umowie podpisanej w 2003 r. Rok ten w raporcie DSCA wyróżnia się jako trzeci rekordowy, z sumą transakcji wynoszącą 3,7 mld dol. Wydatki poniesione za czasów PiS biją jednak na głowę wszystko, co działo się wcześniej. 11 mld to z jednej strony wyraz poważnego traktowania obronności, z drugiej przyjętego przez rządzący od 2015 r. obóz kierunku strategicznego na Amerykę. Z trzeciej to efekt otwarcie wyrażanego po 2017 r. przez administrację Donalda Trumpa transakcyjnego podejścia do bezpieczeństwa, którego rząd w Warszawie wolał nie testować. W rezultacie, przy huku F-35 przelatującego nad Białym Domem, Andrzej Duda mógł uzgodnić zwiększoną obecność wojsk USA w Polsce (za którą też będziemy częściowo płacić).
Modernizacja armii i zakupy najnowocześniejszego uzbrojenia były argumentami, którymi Polska wzmacniała pozycję w NATO i za które zebrała tyle pochwał od Trumpa. Zgodnie z zobowiązaniem podjętym w 2014 r. przeznaczamy na wydatki obronne ponad 2 proc. PKB, a z tego ponad jedną czwartą na zakupy sprzętu, wyposażenia i uzbrojenia (NATO wymaga jednej piątej). A że polska gospodarka systematycznie rośnie, pieniędzy jest coraz więcej, nawet w postpandemicznym 2021 r., dzięki zwiększeniu odsetka PKB do 2,2 proc. Zasadniczo więc Polska dysponuje pokaźnym i rosnącym w perspektywie dekady (w 2030 r. mamy dojść do 2,5 proc. PKB na obronność, a prezydent chciałby, by stało się to w 2024 r.) budżetem wojskowym i możemy sobie pozwolić na kosztowną modernizację. A jako ważny kraj NATO blisko związany z USA nasz duży budżet w sporej części przeznaczamy na sprzęt od najważniejszego sojusznika. Proste, oczywiste, bezdyskusyjne.
Czytaj też: Co dalej z polityką obronną? Duda sprawił sobie „kłopot”
W czym problem?
Przyjmowanie postawy „kto bogatemu zabroni” jest strategicznym błędem Polski, jeśli wydatkowaniu olbrzymich funduszy – mowa o jednorocznym budżecie MON wyjętym z Polski i przeniesionym do USA – nie towarzyszy uruchomienie równoważących skalę tych wydatków programów współpracy naukowo-badawczej, rozwojowej i produkcyjnej w zakresie uzbrojenia i nowoczesnych technologii. Transakcje w trybie FMS są z natury tego systemu zakupami gotowego sprzętu i uzbrojenia, w skrócie „towaru z półki”. Nie ma w nich komponentu współpracy przemysłowej czy transferu technologii, klient zamawia produkt i go dostaje, z gwarancją rządu USA, ale bez know-how.
Co prawda umowom FMS mogą towarzyszyć osobne porozumienia offsetowe, lecz nie są one gwarantowane przez rząd USA ani tak naprawdę przezeń preferowane. To, że w przypadku Polski nie działają w praktyce, widać na przykładzie systemu Wisła (patriotów z IBCS), który nadal nie doczekał się umów offsetowych z przemysłem – mimo upływu kilku lat. Zresztą offset w obecnej formie jest ograniczony do wsparcia użytkowania systemu uzbrojenia, a ponieważ są to supernowoczesne sprzęty, dostęp do technologii i tak jest ściśle chroniony. To błędne koło, na którym nie da się dłużej jechać.
Mimo szumnych deklaracji o ścisłej współpracy politycznej, wojskowej, wspólnocie poglądów i osobistej sympatii przywódców Polski i USA przez ostatnie pięć lat transferu gotówki nie równoważył transfer technologii. Bo choć zostaliśmy świetnym klientem USA, nie staliśmy się ich partnerem. Radość z kontraktów szybko minie, gdy koszty okażą się zabójcze. Trzeba sobie uświadomić, że w tzw. cyklu życia produktu, czyli właściwej i powszechnie przyjmowanej mierze jego ceny dla podatnika, zakup to jedna czwarta do jednej trzeciej kosztów. Reszta, dwie trzecie do trzech czwartych, to koszty utrzymania, obsługi, remontów i modernizacji w ciągu kilkudziesięciu lat.
Teraz wyobraźmy sobie, że owe 11 mld, z których jesteśmy tak dumni, to jedna czwarta, najwyżej jedna trzecia kosztów, jakie wygenerują umowy z USA. I że w drugą stronę, do Polski, najprawdopodobniej nie popłynie nawet ułamek tych kwot. Spójrzmy jeszcze raz na tabelkę DSCA, gdzie widać, iż Polska przeznaczyła do tej pory na gotowy sprzęt z USA 16 mld dol. Ciekawe, że podobny poziom wydatków odnotowuje mniejsze od Polski, ale bogatsze i będące w NATO od początku Królestwo Niderlandów, ale także mniejsza i uboższa Grecja, a z kolei wielkie i bogate Niemcy, będące od dekad głównym partnerem USA w Europie, do tej pory wydały zaledwie o 2 mld dol. więcej niż my przez 20 lat. Czy między krajami zachodniej Europy a Ameryką nie płyną grube setki miliardów w zbrojeniowym biznesie? To niemożliwe. One płyną, tylko inaczej – transakcje FMS, w których klient kupuje gotowy produkt, są absolutnym minimum. Modelem preferowanym i dominującym jest współpraca biznesowa, naukowo-badawcza, rozwojowa i przemysłowa, a nie prosta relacja sprzedawca–klient. Taki model wymaga jednak poważnego podejścia, nastawienia na długofalową współpracę i rzeczywistego partnerstwa.
Czytaj też: Amerykanie inwestują w bomby i nowe pociski
Biden zrównoważy straty?
Katastrofalnym błędem byłoby zrywanie podpisanych kontraktów, choć gdy co radykalniejsi politycy zapoznają się z liczbami, mogą paść i takie żądania. Polska potrzebuje nowoczesnego uzbrojenia i to znacznie więcej, niż uzyska z umów za owe 11 mld. Stany nie przestaną być liderem technologii obronnej ani naszym głównym sojusznikiem. Jakiekolwiek podważanie transatlantyckiej więzi będzie sprzeczne z naszym interesem, zwłaszcza gdy innych kłopotów mamy na świecie pod dostatkiem.
Warto jednak zastanowić się nad formułą tej współpracy, która jest szalenie jednostronna. Zamawiamy i dostajemy sprzęt, to prawda, ale równie ważne powinno być, co z tego mamy na dłuższą metę. Zdolności wojskowe, podniesienie siły odstraszania i obrony, lepsze możliwości współpracy z sojusznikami, większa interoperacyjność i zdolność integracji z siłami USA – wszystko to jest wielką korzyścią od strony wojskowej i politycznej. Bardzo jednak brakuje w tej układance komponentu strategiczno-gospodarczego, z myślą o przyszłości tak odległej, że ten kupowany dziś sprzęt nie będzie już nikogo zachwycał ani odstraszał. Co zostanie w Polsce, jeśli chodzi o kompetencje inżynierskie, kierunki badań, wykształcone kadry w przemyśle i na styku przemysłu z wojskiem? Jak można znaleźć i wykorzystać ukryte synergie? Co będzie namacalnym dowodem najlepszych w historii relacji polsko-amerykańskich, jaki wspólny – a nie tylko kupiony – produkt? Może mamy w Polsce coś, czego akurat szukają Amerykanie, i warto z nimi negocjować? Może odejście od trumpowskiej doktryny „America First” byłoby na to szansą?
Polskie władze, które zdają się mieć nadal jakiś problem z przegraną Trumpa i nadchodzącą prezydenturą Bidena, powinny właśnie ten moment wykorzystać do złagodzenia niekorzystnego bilansu w zbrojeniach. Biden, który głośno krytykuje i odrzuca politykę transakcyjną Trumpa, powinien dostać na biurko listy od polskiego prezydenta, premiera, ministra obrony i szefa PGZ (administracja już posortuje właściwych adresatów) z apelem o nowe ułożenie relacji w zakupach obronnych. 11 mld dol. to silny argument, zwłaszcza jeśli możemy pokazać i udowodnić, że czeka kolejne 11, a potem następne, jeśli tylko dostęp do amerykańskich osiągnięć będzie łatwiejszy, a zyski technologiczne okażą się wymierne. Czy zamiast kolejnych płatności bezstykowych wpiszemy w końcu polski PIN?