Niemcy do końca roku kierują pracami Rady Unii Europejskiej (potem prezydencję przejmuje Portugalia), co formalnie składa na ich barki rokowania w sprawie polskiego i węgierskiego weta do pakietu finansowego. Rozmowy toczą się więc między Warszawą, Budapesztem a Berlinem, a jeśli się przeciągną, niewiele to zmieni. Lizbona nie stanie się tu kluczowym graczem. I choć nawet prezydent Emmanuel Macron w odróżnieniu od poprzedników chce wpływać na środkowo-wschodnią część Unii, we francusko-niemieckim tandemie to Berlin pozostaje „specjalistą” od regionu.
Czytaj też: W Brukseli nam tego nie wybaczą
Berlin czeka, inni naciskają
Berlin promował rozszerzenie Unii, Berlin przez ostatnią dekadę narzucał politykę ugłaskiwania i tolerowania Viktora Orbána, Berlin naciskał hamulec w sprawie działań Fransa Timmermansa wobec Polski i Berlin wraz z nową szefową Komisji Europejskiej Ursulą von der Leyen patronował „odwilżowy” w relacjach z PiS. Stolica Niemiec nadal odsuwa budżetową konfrontację z Polską i Węgrami, choć rosną naciski, by postawić oba kraje wobec czarno-białego wyboru: albo ugoda, albo od stycznia awaryjne płatności budżetowe i tak obwarowane regułą „pieniądze za praworządność”. A przy tym rekonstrukcja pokoronawirusowego Funduszu Odbudowy, wykluczająca z niego Warszawę i Budapeszt.
Do zatwierdzenia projektu „pieniądze za praworządność” potrzeba bowiem co najmniej 15 z 27 krajów Unii, więc Warszawa i Budapeszt byłyby bez szans, żeby go zablokować. Ale na razie pozostaje on elementem całego pakietu negocjacyjnego z budżetem UE (2021–27) i Funduszem Odbudowy – a ten już wymaga jednomyślności.
Podczas obrad ambasadorów w piątek w Brukseli podniosły się głosy, by pakiet rozbić i przegłosować „pieniądze za praworządność” wbrew Warszawie i Budapesztowi. Berlin się z tym wstrzymuje (nie wszczął tzw. procedury głosowania pisemnego Rady UE), więc projekt nie może być przekazany do Parlamentu Europejskiego. Niemcy nadal liczą na wypracowanie ugody najpóźniej na szczycie za dwa tygodnie.
Czytaj też: Jak przekonać Polskę i Węgry? Unia szuka rozwiązań
Pauza TSUE albo zamrożenie?
Von der Leyen w listach do Mateusza Morawieckiego i Viktora Orbána sprzed tygodnia tłumaczyła, że przepisy „pieniądze za praworządność” – wbrew ich zarzutom – nie omijają procedury sankcyjnej z art. 7 (obwarowanej wymogiem jednomyślności). Pisała, że wszystkie decyzje będą podlegać kontroli Trybunału Sprawiedliwości UE. Parę dni później w Parlamencie Europejskim podkreślała, że również całe rozporządzenie o zasadzie „pieniądze za praworządność” każdy kraj może skierować do TSUE. To oczywistości wynikające wprost z traktatów, więc w Budapeszcie i Warszawie potraktowano to – nie bez racji – jako „brak oferty ustępstw”.
Tyle że von der Leyen nie gra pierwszych skrzypiec. Za to w rozmowach między Berlinem a Budapesztem pojawił się w zeszłym tygodniu pomysł, by politycznie odwlec stosowanie „pieniędzy za praworządność” do czasu orzeczenia TSUE, czyli o blisko dwa lata. Ale teraz Orbán – jak wynika z naszych rozmów w Brukseli – odrzuca opcję z „pauzą TSUE”.
Na razie polsko-węgierskie postulaty negocjacyjne można sprowadzić do żądania, by decyzje o zawieszeniu funduszy albo zapadały nie większościowo, lecz jednomyślnie (to niezgodne z ogólnymi regułami), albo by usunąć z projektu pojęcie „praworządności”, czyniąc go kolejnym instrumentem antykorupcyjnym (taki wariant odrzuca europarlament i wiele krajów Unii). A skoro oba powyższe warianty kompromisu są teraz nierealistyczne, to Orbán promuje pomysł zamrożenia spornej reformy – zatwierdzenie budżetu i Funduszu Odbudowy przy jednoczesnym zobowiązaniu się szczytu do dalszych prac nad projektem praworządnościowym w przyszłym roku.
Z proceduralnego punktu widzenia takie „zamrożenie” wymagałoby wstrzymywania głosowania nad projektem „pieniądze za praworządność” przez niemiecką, a potem portugalską prezydencję. Przynajmniej na razie nie widać gotowości reszty Unii, by zgodzić się na takie rozwiązanie.
Czytaj też: W co Kaczyński gra z Europą i czym się to skończy
Merkel: „C’mon, boy!”
Kanclerz Angela Merkel, która uchodzi w Unii za ekspertkę od negocjacyjnego odpychania konfliktów na przyszłość czy od prowizorek, które wszystkim miałyby pozwolić ogłosić „wygraną”, musi zatem szukać dalej. Berlin już od wczesnej wiosny uprzedzał w Brukseli, że bardzo skuteczne powiązanie „pieniądze za praworządność” nie jest możliwe przez opory Warszawy i Budapesztu. Dlatego Niemcy pilotowały rozwadnianie tego projektu, które na początku listopada tylko trochę pohamował europarlament. Wydaje się, że i tak są teraz nieco zaskoczone skalą oporu (w tym radykalnie eurosceptyczną retoryką) Orbána, a przy tym i Morawieckiego.
Jak kanclerz radziła sobie z groźbami weta w przeszłości? „C’mon, boy!” – tak poprzednio skutecznie popychała Marka Ruttego do zgody na dorzucenie setek milionów euro. Ale gdy ówczesny brytyjski premier David Cameron groźbą weta wobec „paktu fiskalnego” (umowy potrzebowała głównie Merkel na własne, wewnętrzny potrzeby) chciał wytargować ustępstwa w innych dziedzinach, Merkel na szczycie w 2011 r. go przechytrzyła. Postawiła na „pakt” tylko dla chętnych (merytorycznie i tak chodziło o eurostrefę), a unijni prawnicy w ciągu jednej szczytowej nocy wstępnie opisali konstrukcję pozwalającą na obsługę takiej umowy przez wspólne instytucje.
Mimo to Cameron stawiał na Merkel przy negocjacjach „szczególnych warunków członkostwa”, które miały mu pomóc w zapobieżeniu referendalnej wygranej brexitu. Przeliczył się, bo Berlin postawił przede wszystkim na obronę spójności Unii. Następcy Camerona liczyli, że Merkel wymusi na reszcie wielkie ustępstwa w rokowaniach brexitowych. Też się przeliczyli.
Czytaj też: PiS idzie na wojnę z Europą