Może i Wielka Brytania wygrała z Argentyną wojnę o Falklandy-Malwiny w 1982 r. Ale cztery lata później, w symbolicznym rewanżu na stadionie Azteka w Meksyku, straciła supremację i prestiż. Czego nie potrafili uczynić argentyńscy generałowie na froncie absurdalnej wojny, która miała uratować ich dyktaturę, tego dokonał 26-letni Diego Maradona, strzelając Anglikom w ćwierćfinale mistrzostw świata dwa gole i eliminując ich z turnieju.
W imaginarium Argentyńczyków to nie było po prostu spektakularne zwycięstwo drużyny nad drużyną. To była epicka wiktoria kraju nad krajem, narodu nad narodem, dawnych podbitych nad dawnym imperium kolonialnym (cóż z tego, że nie podbijało terenów Argentyny?). Symboliczne konteksty tamtego zwycięstwa nie kończą się na związku z wojną o Falklandy-Malwiny. Argentyńczycy pokonali dawnych hegemonów (Imperium Brytyjskie kontrolowało w XIX w. znaczną część gospodarki Argentyny) i tych, którzy piłkę nożną wymyślili. Dwa mecze później wznosili złotą Nikę, puchar mistrzostw świata. Byli najlepsi.
A wśród najlepszych najlepszy był on. Wieczny Diego, bóg stadionów, geniusz. Solista i dyrygent w jednym. Artysta na boisku i tandeciarz poza nim. Dumny maczo i niedojrzały dzieciak. Chłopak, który miał unieść ciężary dla nikogo nie do uniesienia. Diego Armando Maradona stoczył więcej wojen niż pułkownik Aureliano Buendia ze „Stu lat samotności”. Ale najbardziej okrutną i wyniszczającą toczył z samym sobą.
1.
W obu tamtych golach strzelonych Anglikom – jakby wszystko wymyślił literat – jest cały Maradona. Geniusz futbolu, który drybluje przez pół boiska, kiwa pięciu angielskich piłkarzy, a na końcu mija bramkarza i strzela do pustej bramki – gol wszech czasów. Ale jest też Maradona oszust i cwaniak, który trzy minuty wcześniej strzela bramkę ręką.