Jesienią 1987 r. Joe Biden pierwszy raz pomyślał o Białym Domu. Skończył właśnie 45 lat, zbierał pochwały w Senacie. Podczas podróży po kraju w hotelu nagle urwał mu się film. Kiedy odzyskał przytomność, leżał bez czucia na podłodze. Diagnoza: pęknięcie tętniaka w mózgu. Lekarze nie dawali mu szans. Dwie operacje jednak pomogły i po paru miesiącach Joe wyzdrowiał. Nie pierwszy raz dopisało mu szczęście. W jego życiu, paśmie powodzeń, często niespodziewanych, zdarzały się porażki i tragedie. Doświadczenia, które wielu by złamały.
Prezydent elekt podkreśla, że nigdy nie był sam – sił dodawali mu jego najbliżsi. „My, Bidenowie” mówi o swej rodzinie. Jak potwierdzają ci, którzy go dobrze znają, nie jest to tylko typowa retoryka politycznego piaru, afirmująca wartości rodzinne.
Katolicki dom, irlandzkie korzenie
Joe Biden urodził się w 1942 r. w Scranton w Pensylwanii, w katolickim domu o irlandzkich korzeniach. Ojciec, zwany Big Joe, pechowy biznesmen, zubożały, bo oszukany przez wspólnika, przeniósł rodzinę do Wilmington w Delaware. Mieszkali tam skromniej, ale cała szóstka – rodzice, Joe i troje jego rodzeństwa – zawsze trzymała się razem. Wieczorami wszyscy razem oglądali w telewizji „Ed Sullivan Show”, a po latach, kiedy dzieci dorosły, spotykają się do dziś co niedziela na wspólnym obiedzie.
Matka Joe Jean była ostoją rodziny. Joe jąkał się, w szkole dokuczali mu koledzy. Nauczycielka przedrzeźniała go, ale przestała, kiedy Jean zrobiła jej awanturę. Przyszły prezydent ćwiczył wysławianie się, recytując przed lustrem poezje Yeatsa. Na ostatniej konwencji Demokratów wystąpił 13-latek, który powiedział, że cierpi na ten sam defekt, ale fakt, że kandydat do Białego Domu opowiada publicznie o swej słabości, bardzo mu pomaga.