Premier Nikol Paszinian uznał (jak mówi: pod naciskiem armii), że wojska armeńskie nie są w stanie dalej walczyć z Azerbejdżanem, lepiej uzbrojonym i robiącym szybkie postępy w Górskim Karabachu. Stawką przedłużających się walk byłaby m.in. utrata znacznie większego obszaru i groźba exodusu do Armenii ok. 150 tys. mieszkańców regionu Karabachu, niemal wyłącznie Ormian.
Stąd kapitulacja. Nowo zmobilizowane armeńskie oddziały nie zdążyły pojechać na karabachski front, bo obie strony podpisały, przy udziale Rosji jako gwarancie i nadzorcy, oświadczenie o zakończeniu sześciotygodniowej wojny. Do 1 grudnia spora część spornych terenów, od ponad trzech dekad pozostających pod kontrolą armeńską, ma wrócić do azerbejdżańskiej macierzy. Z samozwańczego Górskiego Karabachu zostaje mniej niż połowa terytorium, zachowana resztówka ma wciąż niejasny status prawnomiędzynarodowy i jeszcze trudniejsze otoczenie. Azerbejdżan odzyska połączenie lądowe z Nachiczewanem, dotąd odciętą eksklawą, a przez nią dostęp do bratniej Turcji.
Czytaj też: Turecko-ormiańskie pogranicze. Do pojednania daleko
Rosja wykonuje ruch
Armenia poniosła porażkę dotkliwą, uderzającą w ważną część jej tożsamości. Ocenę sytuacji pokazuje wdarcie się protestującego tłumu w Erywaniu do budynku parlamentu, pobicie przewodniczącego i zdewastowanie biura premiera. Jego ugrupowanie poprzednie wybory – ledwie z grudnia 2018 r. – wygrało, dostając nieco ponad 70 proc. Dziś Paszinianowi pozostaje czekać na murowany upadek. Skoro do władzy wyniosła go fala antyrządowych protestów, to rodacy, wcześniej pokładający w nim nadzieje i wychowani w antyazerbejdżańskiej wojennej tradycji, mogą równie łatwo się od niego odwrócić. Zresztą ulica już nazywa go po prostu zdrajcą.
Nie będzie go bronić Rosja, która uzyskuje poważne wpływy w Armenii i na jej pogranicze z Azerbejdżanem wprowadza 2 tys. swoich żołnierzy, mających przez kolejnych pięć lat odgrywać rolę sił pokojowych. Ta obecność umniejsza zwycięstwo azerbejdżańskie i osobiste prezydenta Ilhama Alijewa, bo to Rosjanie obstawią połączenie Baku z Nachiczewanem, będą je nadzorować także na właściwym terytorium Armenii. Mają też stanowić barierę przed napadem znienacka na resztówkę Karabachu. Co oznacza, że Rosja wykonała tutaj numer znany z Naddniestrza, Donbasu czy kaukaskiej Osetii.
Okaże się za pięć lat, czy zechce zrezygnować z tak atrakcyjnej zdobyczy jak kolejny przyczółek w obszarze bliskiej zagranicy, na dodatek leżący w węzłowym punkcie ścierania się interesów Iranu i Turcji, spektakularnie pominiętej przy obecnym porozumieniu sojuszniczki Azerbejdżanu, która – zapewnia Alijew – będzie włączona do działań pokojowych.
Odwieczny spór o Karabach
Z drugiej strony rysuje się szansa na powrót w rodzinne strony setek tysięcy obywateli Azerbejdżanu, którzy opuścili domy podczas poprzedniej wielkiej wojny o Karabach i trwali w zawieszeniu, często wegetując w prymitywnych warunkach. Inną otwartą kwestią jest pytanie, czy mieszkańcy terenów wracających do Azerbejdżanu zechcą na nich pozostać. W toku walk nie brakowało doniesień o czystce etnicznej dokonywanej na Ormianach, którzy znaleźli się w zasięgu armii azerbejdżańskiej.
Spór o Górski Karabach jest jednym z najstarszych konfliktów na świecie i najdłużej toczonym na terenie byłego ZSRR. I będzie się toczył dalej, choć może innymi, mniej militarnymi środkami. To dowód, że wojna nie jest tam żadnym przedłużeniem polityki, ale świadectwem jej porażki. Będzie dalej generować cierpienie i ofiary. Tym razem przez sześć tygodni zginęło (to wersja Władimira Putina) ok. 5 tys. W sumie 130 tys. osób musiało uciekać z domów.