Izrael układa się z Sudanem, kolejnym – po Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Bahrajnie – państwie arabskim gotowym na nowe otwarcie z krajem, który przez dekady traktowały jak intruza. W przypadku Sudanu, inaczej niż z ZEA i z Bahrajnem, nie będzie otwierania ambasad, bo to jeszcze nie pełne nawiązanie stosunków. Co nie przeszkadza izraelskiemu premierowi Beniaminowi Netanjahu mówić o początku nowej ery, a Palestyńczykom, w ogromnej mierze uchodźcom, załamywać rąk nad kruszejącą arabską jednością, mającą być rękojmią obrony ich spraw w sporze z Izraelem. Rzecz jest symboliczna o tyle, że to w Chartumie w 1967 r. państwa arabskie umówiły się, że nie zawrą z Izraelem pokoju, nie będą prowadzić z nim negocjacji i nie będą go uznawać.
Czasy się zmieniły, zmieniły się też interesy, Izrael i monarchie znad Zatoki Perskiej zbliża choćby obawa przed Iranem. Izraelsko-sudańskiego porozumienia nie byłoby bez skreślenia w październiku Sudanu z amerykańskiej listy państw sponsorujących terroryzm, w zamian za 335 mln dol. odszkodowań za amerykańskie ofiary zamachów przeprowadzanych z sudańskim pomocnictwem. Na finiszu kampanii wyborczej prezydentowi Donaldowi Trumpowi chodziło m.in. o punkty wyborcze wśród Amerykanów żydowskiego pochodzenia, skłaniających się ku kandydatom demokratycznym.
Rząd słabnącego przez pandemię i zarzuty korupcyjne Netanjahu ma nadzieję, że na Sudanie się nie skończy, celem polityki normalizacyjnej jest Arabia Saudyjska, porozumienie z nią byłoby regionalną rewolucją. Ekipa Netanjahu liczy również, że doprowadzi do powrotu tysięcy sudańskich emigrantów, którzy nie mają szans na pozostanie w Izraelu. Motywacje sudańskie uzasadnia stan tamtejszej gospodarki, zmagającej się m.in. z 200-proc. inflacją. Odklejenie łatki sponsora terroryzmu ma umożliwić ściągnięcie inwestorów, dostęp do twardej waluty i poprawić import pszenicy i paliw – świadectwem kulawego zaopatrzenia podstawowych dóbr są długie kolejki przed piekarniami i stacjami benzynowymi.