Pierwszy „Borat” był ostrzeżeniem przed tym, co nadchodzi: populizmem, szowinizmem, mizoginią i żerującej na tym wszystkim polityce. Amerykańskie rednecki radośnie krzyczały, podpuszczone przez Borata, że George Bush w ramach „wojny terroru” będzie się pławić we krwi arabskich dzieci. Organizator rodeo sugerował mu zgolenie wąsów, które upodobniają go do muzułmanina. A religijni ekstatycy z któregoś z Kościołów „tańczących” zrobili z siebie wariatów. Wszyscy zobaczyli, pośmiali się, przerazili. Po czym to, co miało przyjść – czyli Donald Trump – i tak przyszło.
14 lat później, czyli przed dwoma tygodniami, pojawił się drugi „Borat”. Jego reżyser Sasha Baron Cohen, który znów wciela się w tytułową postać, wyważa w nim drzwi, które sam wcześniej wyważył. Jakby – tak jak my wszyscy – nie bardzo wiedział, co dalej robić.
Pomysł jest ten sam. Ale tym razem Borat ma córkę, graną przez bułgarską aktorkę Marię Bakalową, i wkręcają ofiary już we dwójkę. Zakładając, że je w ogóle wkręcają. Bo o ile w pierwszym „Boracie” śmiechu i zażenowania było naprawdę mnóstwo, bo trudno było powiedzieć, które fragmenty były wyreżyserowane, a w których grali nieświadomi niczego ludzie, to w drugim jest już głównie zażenowanie.
Wyreżyserowane jest prawie wszystko i prawie nic nie jest śmieszne w stopniu porównywalnym z pierwszą częścią. Jasne, bywalcy festiwalu country śpiewają podrzuconą przez Borata koronasceptyczną piosenkę. Kilku wyznawców teorii spiskowych obala teorię Borata, że kobiety mają mózgi wielkości mózgu wiewiórki, nazywając ją – no właśnie – „teorią spiskową”. Pracownica cukierni w Karolinie bez mrugnięcia okiem pisze antysemickie hasło na torcie.