Polska w ciągu kilku dni na przełomie października i listopada odnotowała więcej przypadków covidu niż 36 razy ludniejsze Chiny od początku pandemii. Zaraza trwa prawie rok, a podobnie koncertowo sprawę kładzie Europa, Afryka, ogromna część Azji i obie Ameryki. Dlaczego Chińczycy od siedmiu miesięcy żyją właściwie normalnie, gdy tak wiele społeczeństw nie może wygrzebać się z lockdownów i innych obostrzeń? Przecież to w Chinach były pierwsze przypadki zachorowań na koronawirusa.
Od samego początku partia komunistyczna przystąpiła do rozwiązania problemu pandemii w swoim stylu. Zrzuciła winę na niższe szczeble i zdecydowała się na eksperyment wykraczający poza instrukcje Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Kierowała się podpowiedziami własnych specjalistów, intuicją i strachem o podkopanie pozycji. W obronie własnej zmiksowała metodę naukową z totalitarną brutalnością i zalała gęstym sosem propagandy.
Zimowa reakcja była spóźniona, za to drastyczna w środkach. Na czynniki pierwsze rozbiera ją brytyjski magazyn medyczny „The Lancet”. W ciągu kilku tygodni przetestowano 9 mln osób w Wuhanie, gdzie wszystko się zaczęło. Już na początku lutego otwarto tam w ekspresowym tempie szpitale tymczasowe, zaraz potem 13 kolejnych. Uzyskano w ten sposób kilkanaście tysięcy miejsc dla pacjentów skąpoobjawowych. Leczeni tam chorzy nie zarażali bliskich, cięższymi przypadkami mogły zająć się szpitale stałe. Te tymczasowe pustoszały już w marcu, gdy po prostu przestały być potrzebne.
Całkowite odcięcie
W Polsce narzekamy na zamknięcie z dnia na dzień cmentarzy. A co mieli powiedzieć wuhańczycy? Lockdown ogłoszono im o godzinie 2 w nocy 23 stycznia – 8 godzin przed wprowadzeniem. Po 10 rano w metropolii będącej węzłem komunikacyjnym i biznesowym środkowych Chin utknęły tysiące przyjezdnych: turyści, jadący tranzytem lub z przesiadką, czekający na pociągi, autobusy, promy i samoloty, odwiedzający krewnych.