Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Clinton nie chce czołgów. Dlaczego to ważne dla Polski?

Hillary Clinton nawołuje do fundamentalnej modernizacji amerykańskich sił zbrojnych i sposobu ich użycia. Hillary Clinton nawołuje do fundamentalnej modernizacji amerykańskich sił zbrojnych i sposobu ich użycia. Carlo Allegri / Reuters / Polityka
Radykalne postulaty byłej sekretarz stanu mogą wywołać w Warszawie popłoch. Częściowo oddają jednak trendy polityki obronnej i zbrojeniowej USA, choć zdradzają oderwanie od rzeczywistości.

Była sekretarz stanu i przegrana rywalka Donalda Trumpa w poprzednich amerykańskich wyborach opublikowała tekst, który jest jej wizją zmiany tradycyjnego podejścia do amerykańskiej potęgi. Artykuł „Obrachunek z bezpieczeństwem narodowym. Jak Waszyngton powinien myśleć o sile” ukazał się na łamach periodyku „Foreign Affairs”, biblii międzynarodowej polityki i politologii, więc nie w miejscu przypadkowym.

Jakkolwiek Hillary Clinton nie została nigdy wymieniona jako kandydatka do najwyższych stanowisk w potencjalnej administracji Joe′go Bidena, to można ją uznać za reprezentantkę demokratycznego mainstreamu. A skoro napisała taki programowy manifest, to zapewne i ona, i partia, i kampania Bidena miały w tym jakiś cel. Dlatego warto się tezom Clinton przyjrzeć i zastanowić nad ich konsekwencjami dla Polski, Europy i NATO.

Pandemia jak Pearl Harbour

Clinton nawołuje do fundamentalnej modernizacji amerykańskich sił zbrojnych i sposobu ich użycia. Uważa sprzęt i doktryny stworzone w czasie zimnej wojny za całkiem nieprzydatne, gdyż świat, w którym powstały, przestał istnieć. Pozbycie się ich uwolni – uważa polityczka – miliardy dolarów potrzebne na wsparcie innowacyjnych sektorów przemysłu i produkcji oraz stworzenie niezależnych łańcuchów dostaw, nowego fundamentu bezpieczeństwa USA.

Jako przedstawicielka establishmentu dostrzega trudność takiej reformy – głęboko zakorzenione interesy i dobrze opłacani lobbyści operujący wśród obawiających się o reelekcję polityków skutecznie utrzymują status quo. Ale mimo to Clinton argumentuje, że należy wykorzystać kryzys i wstrząs, jakim dla Ameryki jest pandemia koronawirusa, by – podobnie jak po Pearl Harbor, po wystrzeleniu przez Sowietów Sputnika czy po atakach z 11 września 2001 r. – dokonać głębokiej zmiany. Perspektywa kusząca, ale czy realna i sensowna?

Co proponuje Hillary Clinton

Chińczyków masą się nie pokona i nie zatrzyma, trzeba ich przechytrzyć polityką i unieszkodliwić technologią – tak można w skrócie opisać podejście Clinton do głównego rywala Ameryki. Biorąc pod uwagę potencjał ludnościowy i ekonomiczny Chin, trudno z tą myślą polemizować. Cytuje przy tym zarówno byłego pięciogwiazdkowego generała i prezydenta USA Dwighta Eisenhowera, który przestrzegał przed wpływami „kompleksu militarno-przemysłowego”, jak i byłego sekretarza obrony z administracji Trumpa Jamesa Mattisa, który mówił w Kongresie, że jeśli dyplomacja (Departament Stanu) nie uzyska wystarczających funduszy, to on (Departament Obrony) będzie musiał kupić więcej amunicji – w domyśle na to samo wyjdzie.

Clinton podkreśla zatem, iż rywalizacji z Chinami nie wolno sprowadzać do kwestii wojskowych, choć nie można ich też zaniedbywać. Chińskie wojsko – pisze Clinton – korzystało z uśpienia czujności Waszyngtonu przez ostatnie 20 lat, gdy Ameryka prowadziła kosztowne i krwawe wojny na Bliskim Wschodzie. Inwestycje jawne i utajnione doprowadziły do stanu, w którym amerykańska przewaga w powietrzu i na morzu nie jest oczywista – tu Clinton powtarza modną mantrę amerykańskich wojskowych i ekspertów, której jednak nie sposób zweryfikować, ale której lepiej nie lekceważyć.

Stwierdza, że rywalizacja Chiny–USA to nie pojedynek równych sobie potęg, a nowa forma wojny asymetrycznej. Nawet ona potrafi być śmiertelnie groźna – Clinton wie, o czym mówi, bo napatrzyła się czarnych worków z ciałami. Dlatego, zdaniem pani senator, Ameryka musi się nie tylko zaadaptować, ale dokonać skokowej modernizacji, której koszty musi ponieść tradycyjne, dziś anachroniczne podejście do prowadzenia wojen, związane z nim struktury i sprzęt. I tu pojawiają się największe kontrowersje.

Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna

Jak za to wszystko zapłacić?

Budżet nie jest bez dna, konieczne są cięcia. Jako źródło oszczędności rzędu setek miliardów dolarów w ciągu dekady Clinton widzi wycofanie użytkowanych od dekad, „odziedziczonych” systemów uzbrojenia, legacy systems, jak się je zwykło określać w amerykańskiej polityce. Co ma na myśli? Choć wprost tego nie napisała, zapewne chodzi jej o tzw. wielką piątkę, czyli powstałe pod koniec zimnej wojny typy broni mające redukować sowiecką ilościową przewagę taktyczną w wojskach lądowych: czołgi Abrams, bojowe wozy piechoty Bradley, śmigłowce Apacz i Black Hawk, wyrzutnie antyrakiet Patriot (wielka piątka bywa różnie definiowana, czasem zalicza się do niej wyrzutnie rakiet MLRS).

Systemy te zbudowano w czasach obfitego budżetu obronnego, korespondującego z wielkim poczuciem zagrożenia, któremu przeciwstawić miała się koncepcja bitwy powietrzno-lądowej toczonej nie w USA, a w Europie, gdzieś między Łabą a Renem. Tam miała się zacząć III wojna światowa, ale gdzie i czym by się skończyła, tego ówcześni planiści nie byli w stanie do końca przewidzieć.

W każdym razie rewolucja technologiczna związana z półprzewodnikami, laserami, lokalizacją satelitarną, materiałami kompozytowymi dała całą gamę sprzętu, który miał sprawić, iż ta wojna byłaby zwycięska i nie musiała zakończyć się zagładą świata. Dziś ten sprzęt ma jednak na karku czterdziestkę i to w sytuacji, gdy rozwój technologii jest bez porównania szybszy niż w latach 80. Nikt nie korzysta dziś z zaprojektowanych wtedy komputerów – stworzone wtedy czołgi nadal jeżdżą i uchodzą za najlepsze. Tak, są mocno zmodernizowane. Ale należą do minionej epoki, przynajmniej zdaniem pani senator z Nowego Jorku.

Czytaj też: Amerykanie inwestują w bomby i nowe pociski

Mniej żołnierzy, mniej czołgów

Clinton stwierdza, że USA odchodzą od epoki wojen lądowych i zmierzają ku erze konfliktów na morzu, w powietrzu, w kosmosie i cyberprzestrzeni. W związku z tym siły lądowe, U.S. Army, powinny przyjąć do wiadomości zmniejszenie liczby żołnierzy czynnej służby. Mniej ma być w rezultacie brygadowych zespołów bojowych, podstawowego narzędzia operacyjnego wojsk lądowych (obecnie jest 31 takich jednostek w czynnej służbie). Mniej ma być też czołgów, podstawowej broni manewrowej lądowych dowódców. Clinton zdaje się nie przyjmować do wiadomości wizji dużego starcia sił lądowych, więc i czołgi nie są jej potrzebne, stanowią wręcz zbędny balast, blokujący modernizację, pożerający fundusze, konserwujący stary układ sił.

Zamiast tego demokratka proponuje „narzędzia, które dawałyby wojsku przewagę w przyszłości, takie jak zmodernizowana łączność i systemy rozpoznania”. Tu jej myślenie jest zgodne z tym, co mówią dowódcy, tyle że oni nie myślą w kategoriach „coś za coś”, a „coś do czegoś”. Jest jednak wyjątek. Korpus U.S. Marines zdecydował w tym roku, że pozbędzie się ze swojego uzbrojenia wszystkich czołgów i większości dział. Ta niewielka, ale wysyłana jako pierwsza do walki, „armia w armii” chce w zamian więcej wyrzutni rakietowych ziemia-ziemia i ziemia-woda, by być w stanie sięgać dalej i uderzać silniej – z myślą o starciu z Chinami. Ale w lądowej armii nikt o pozbyciu się czołgów nie myśli.

Postulat Clinton odejścia od tradycyjnego, ciężkiego wymiaru sił lądowych musi jednak wywoływać w Warszawie popłoch. U nas modernizacja to wciąż czołgi i jeszcze więcej czołgów. Do tego stopnia, że doposażamy nawet jeszcze starsze generacyjnie i słabsze od tych, o których Clinton myśli, że się już nie nadają. Czołg to symbol siły, ostateczny argument w lądowej konwersacji generałów. Dlatego też tak wiele starań poczyniła Polska o przysłanie z USA jednostek pancernych – na stałe, a jeśli się nie da, to choćby w ramach rotacji.

Paradoksem jest, że zdecydowała o tym właśnie demokratyczna administracja z udziałem Clinton. Dzisiaj demokratka cytuje byłego szefa sztabu sił lądowych, generała Raya Odierno, który w 2012 r. zapewniał Kongres, że nie potrzebuje czołgów. Nie wiadomo, czy rozmawiała z nim od tego czasu, bo generał zmienił zdanie już dwa lata później – kazał wznowić produkcję Abramsów i za zgodą sekretarz stanu wysłał je ponownie do Europy. Jednak dziś Clinton postuluje, by fabrykę czołgów w Lima w stanie Ohio przerobić na wytwórnię pojazdów elektrycznych na potrzeby wojska. Na szczęście nie tych używanych do walki, one muszą pozostać spalinowe.

Czytaj też: Europa ściga się po F-35. Wszyscy robią to inaczej niż Polska

USA nie potrzebują tylu F-35?

Obrazoburcze tezy idą dalej. Hillary Clinton chce np. ograniczyć zakupy samolotów piątej generacji F-35. Widzi w nich podwójne zło. Po pierwsze, polityczne zakotwiczenie. Produkcja F-35 została z rozmysłem rozłożona na niemal wszystkie stany USA (nie udało się tylko czterem), co nie przeszkadzało administracji Baracka Obamy, a co prowadzi panią senator do stwierdzenia, że ten „nietykalny” program wart trylion dolarów ma „całe zastępy” obrońców w Kongresie. Po drugie, nawrócona na nowoczesność Clinton dostrzega, że USA nie potrzebują tylu F-35, ile planują kupić (prawie 2,5 tys.), bo jej zdaniem w dobie systemów antydostępowych zamiast myśliwców taktycznych lepiej inwestować w samoloty dalekiego zasięgu jak B-21 Raider, jeszcze trudniej wykrywalne i wykorzystujące dalekosiężne uzbrojenie.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Wymienić F-35 na B-21 się nie da – nie tylko dlatego, że ten pierwszy kosztuje już poniżej 80 mln dol., a ten drugi ma kosztować 550 mln za sztukę. To maszyny do zupełnie innych zadań, a jeśli F-35 ma być mniej, to Amerykanie generalnie mają odejść od „walki w bliskim kontakcie”, nawet jeśli byliby w niej chronieni tarczą trudnej wykrywalności i mieczem pocisków dalekiego zasięgu jak JASSM-ER, LRASM czy JSM. Bo F-35 nie służy do pościgu za samolotem przeciwnika i strzelania do niego z działka, to maszyna widząca dalej i strzelająca celniej niż jej pilot. A jeśli chodzi o zasięg F-35, to istnieje coś takiego jak tankowanie w locie, niedługo również przez bezzałogowe drony-tankowce.

Dla Clinton znaczenie tracą nie tylko samoloty taktyczne, ale także ich platformy startowe – lotniskowce. Jak pisze, są zbyt wrażliwe na ataki chińskich pocisków antyokrętowych, a w dodatku z 11 tych jednostek w służbie każdorazowo dostępnych do walki jest tylko około połowa. Wszystko prawda, ta druga wynika ze skomplikowania konstrukcji wymagającej długich przeglądów i nuklearnego napędu, w którym wymiana paliwa zabiera dwa i pół roku, choć takie „tankowanie” umożliwia 20 lat jazdy bez limitu kilometrów i szybkości.

Jednak wrażliwość na chiński atak, teza popularna, choć niesprawdzalna, nie bierze pod uwagę rozwoju antyrakietowych zdolności asysty lotniskowców, niszczycieli z systemem Aegis oraz wspomnianych F-35, które – paradoksalnie – tworzą dodatkową warstwę systemu obrony antyrakietowej, a przynajmniej mają taki potencjał potwierdzony testami. Cały ten system nie wydaje się aż tak bezużyteczny, jeśli wgryźć się w techniczne szczegóły, na które zabrakło miejsca w politycznym manifeście. Zamiast lotniskowców Clinton postuluje więcej okrętów podwodnych – tak jakby role jednych dało się po prostu zastąpić drugimi.

Czytaj też: Amerykańska strategia nuklearna zakłada, że ryzyko wojny atomowej rośnie

Chiny większym zagrożeniem dla USA niż Rosja

Co do drugiego rywala – Rosji – była sekretarz stanu, autorka niesławnego resetu, nie wyraża wielu emocji. Tony resetowe pobrzmiewają tylko w jej argumencie, że przydałoby się zagwarantować, by konwencjonalny atak nie powodował nuklearnej eskalacji. Jak to zrobić, Clinton nie wymyśliła w czasie urzędowania i dzisiaj też nie podpowiada. „Trzeba zapewnić mechanizmy, by atak konwencjonalny dalekiego zasięgu nie został odebrany jako atak nuklearny, prowadzący do katastrofalnej eskalacji” – pisze, lecz nie ujawnia sposobów, by bombowce, w teorii mogące przenosić jądrowe bomby i pociski, nie zostały tak w Rosji rozpoznane.

O ile Clinton uważa, że naczelnym strategicznym priorytetem USA powinno być przedłużenie traktatu o redukcji zbrojeń New START, o tyle zgadza się z wieloma ekspertami i wojskowymi, że obecna Rosja nie rodzi tak wielkiego zagrożenia militarnego jak Chiny. Chciałaby włączenia Chin w strategiczne porozumienie o ograniczeniu zbrojeń nuklearnych z Rosją i w ogóle – redukcji tego rodzaju uzbrojenia w USA.

Clinton sprzeciwia się modernizacji arsenału nuklearnego USA kosztem tryliona dolarów w ciągu następnych 30 lat, nie chce też – kontrowersyjnej nawet w administracji Trumpa – zamiany głowic o dużej mocy na taktyczne w pociskach wystrzeliwanych z okrętów podwodnych. W zamian widziałaby „mniej, a bardziej nowoczesne” środki strategicznej obrony i odstraszania, inne niż pociski międzykontynentalne. Co to ma być, nie precyzuje, choć wspomina w tym kontekście o międzynarodowej dyplomacji. Tyle że jak powszechnie wiadomo, ostatecznym narzędziem dyplomacji są i zawsze były dla USA owe lotniskowce, samoloty i czołgi, których Clinton chce się dziś pozbyć, bez gwarancji, że ma w ręku narzędzia nowe.

Czytaj też: Czy grozi nam wojna atomowa?

Co to wszystko oznacza dla Europy, NATO i Polski?

Była sekretarz stanu wprost stwierdza, że gdy Ameryka pójdzie w kierunku dalekosiężnych i supernowoczesnych środków walki, konwencjonalne armie lądowe powinny być domeną partnerów i sojuszników. „Byłoby sensowne, gdyby pozostali członkowie NATO skupili się na wzmocnieniu konwencjonalnych wojsk lądowych, tak by byli w stanie odstraszyć agresywne zamiary we wschodniej Europie albo prowadzić misje antyterrorystyczne w Afryce” – pisze Clinton, czym zasiewa kolejne ziarna niepokoju.

Jej wizja oznacza bowiem, że wojsk amerykańskich na europejskim lądzie – już dość nielicznych – może być jeszcze mniej. Nie tylko dlatego, że mniejsza armia lądowa z mniejszą liczbą brygad bojowych i czołgów nie będzie w stanie „obsłużyć” europejskich potrzeb, ale że po prostu nowa wizja polityki obronnej USA tego w ogóle nie zakłada.

Clinton nazywa to „podziałem pracy” wśród sojuszników, choć wielu z nich na wschodniej flance NATO powiedziałoby, że to wycofanie się z fizycznych gwarancji bezpieczeństwa, dopiero co przywróconych i to decyzjami demokratycznej administracji, kontynuowanymi przez republikańskich następców. Postulat większego zrównoważenia sojuszniczych obowiązków, zwiększenia odpowiedzialności Europejczyków i wzmocnienia ich sił zbrojnych nie jest nowy, a w krajach NATO zachodzą procesy odbudowy militarnej.

Jednak to obecność amerykańskich sił lądowych – nie samolotów w powietrzu czy okrętów na morzu – traktowana jest zwłaszcza we wschodniej Europie jako stempel na zobowiązaniu Ameryki do wspólnej obrony. Odejście od tej obecności byłoby szokiem o wiele większym niż jej przesuwanie, co czyni Donald Trump.

Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną