Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „GPC” zapowiedział polskie weto wobec unijnego budżetu na lata 2021–27 i popandemicznego Funduszu Odbudowy w razie utrzymania „gróźb i szantażów”, przed którymi – jak twierdzi – trzeba bronić naszej „tożsamości, wolności, suwerenności”. „Nie damy się terroryzować pieniędzmi. Nasza odpowiedź na te działania będzie jasna: nie” – zapowiedział prezes PiS. Nie dodał, że lipcowa ugoda ze szczytu daje Polsce aż ok. 125 mld euro dotacji.
Czytaj też: „Kolejne czerwone linie przekroczone”. O Polsce w Brukseli
Kaczyński uderza z grubej rury
Kaczyński w istocie potwierdził, choć nadzwyczaj kategorycznie, znane stanowisko władz Polski. Od września jej przedstawiciele ostrzegają w Brukseli, że zablokują nowy pakiet finansowy, jeśli rozporządzenie praworządnościowe okaże się nie do zaakceptowania dla Warszawy. Najpierw o wecie głośno mówiły Węgry, a minister Konrad Szymański ciszej się przyłączał. Teraz Kaczyński uderzył z grubej rury. Tymczasem Szymański podczas wtorkowej debaty w Radzie UE powtórzył, że obecny wariant „pieniędzy za praworządność” jest nie do przyjęcia. I podkreślał, że wszystkie ustalenia lipcowego szczytu są wspólnym pakietem do jednoczesnego przyjęcia lub – w domyśle – zawetowania.
Decyzje przywódców unijnych krajów podejmowane na szczytach mają charakter często dość ogólnych deklaracji, które dopiero trzeba przełożyć na akty prawne w zwykłej procedurze legislacyjnej. Rozporządzenie wiążące wypłaty z budżetu z praworządnością, które ma wejść w życie od początku 2021 r., musi być zatwierdzone przez Parlament Europejski (zwykłą większością) oraz ministrów, czyli unijne rządy w Radzie UE, głosami co najmniej 15 z 27 krajów obejmujących minimum 65 proc. ludności wspólnoty. Szkopuł w tym, że także budżet na lata 2021–27 musi być jeszcze sformalizowany – i to jednomyślnie! – w Radzie UE. A Fundusz Odbudowy nie wystartuje – zwłaszcza tego szantażu używają Warszawa i Budapeszt – bez gwarancji finansowych ratyfikowanych przez 27 krajów.
W większości państw trzeba do tego zgody parlamentów, dlatego Szymański ostrzega w Brukseli, że „polski Sejm nie udzieli zgody, jeśli...”. Z tego względu wymóg głosowania większościowego Rady UE nad „pieniędzmi za praworządność” w praktyce został zastąpiony – co nie jest wielkim zaskoczeniem – wymogiem jednomyślności.
Czytaj też: Dlaczego Polska nie ma sojuszników
To tylko teatr?
Żaden z krajów otwarcie nie wyłamuje się z politycznych ustaleń szczytów, więc i tym razem zapisane – świadomie – niezbyt precyzyjnie ustalenia praworządnościowe z lipca pozwalają zarówno Polsce domagać się „literalnego przełożenia konkluzji szczytu na język prawny” (to wtorkowy apel Szymańskiego), jak i Holandii żądać rzetelnej warunkowości praworządnościowej, a Węgrom zaprzeczać (we wtorek powtarzała to minister Judit Varga), że lipcowy szczyt w ogóle coś takiego ustalił.
Sporo w tym teatru, a debata w istocie toczy się wokół projektu kompromisu, który niemiecka prezydencja w Radzie UE przedstawiła pod koniec września. Przyjęcie tej opcji oznaczałoby możliwość zawieszania wypłat z budżetu w razie „złamania zasad praworządności”, które ma „wystarczająco bezpośredni” wpływ na właściwe zarządzanie unijnymi finansami w danym kraju. To bardziej ryzykowne dla Węgier – rząd Orbána jest oskarżany przez opozycję o systemowe przekręty z funduszami spójności („Dlatego oburzają się głośniej” – tłumaczy jeden z zachodnich dyplomatów). Z punktu widzenia Brukseli w Polsce na razie nie dzieje się nic nadzwyczajnego w tej kwestii.
Czytaj też: Praworządność pod lupą. Polska i Węgry na widelcu UE
Niemiecki „system dwuzapalnikowy”
Projekt „pieniądze za praworządność”, który Komisja Europejska przedstawiła pierwszy raz w 2018 r., był od początku osadzony w regułach finansowych. Miał pozwolić na zawieszanie płatności na wniosek Komisji za większościową zgodą Rady UE (konieczna większość to teraz odrębny punkt sporów) zamiast wymaganej i w praktyce nieosiągalnej jednomyślności dla sankcji w postępowaniu z art. 7. Oznacza to jednak, że przesłanką do uruchomienia mechanizmu praworządnościowego musiano w projekcie z 2018 r. uczynić troskę o finanse. Główny autor tego pomysłu Frans Timmermans prezentował myślenie pt. „brak niezależnego wymiaru sprawiedliwości to ryzyko, że przekręty z funduszami nie będą właściwie ścigane, trzeba więc zawieszać fundusze”.
W toku negocjacji na dwóch szczytach z 2020 r. (przy ostrzeżeniach służb prawnych Rady UE, by nie duplikować pozatraktatowo art. 7) oraz w pracach niemieckiej prezydencji doszło do zawężenia pomysłu Timmermansa do – jak tłumaczą unijni eksperci – „systemu dwuzapalnikowego”. Dla wniosku o zawieszenie funduszów trzeba by – to pierwszy zapalnik – naruszeń praworządności (więc nie tylko „ryzyka” wynikłego z systemowych braków w sądownictwie) oraz wykazania – to byłby drugi zapalnik – że te naruszenia konkretnie przekładają się na nieprawidłowości w zarządzaniu funduszami. Niemiecka dyplomacja na każdym kroku w Brukseli powtarza, że ten system ze względów traktowych „nie może być art. 7 wdrażanym w inny sposób”.
Polska i Węgry przy sondującym głosowaniu Rady UE (przeprowadzonym na poziomie ambasadorów) odrzuciły niemiecki kompromis, choć po prawdzie dla pisowskiego rządu powinien być do przełknięcia po dodaniu pewnych słownych sztuczek. Tyle że w Radzie UE przeciw projektowi, choć z zupełnie innych powodów, opowiedziały się kraje Beneluksu, Finlandia, Szwecja, Dania oraz Austria. Liczą, że rozwadniające zabiegi Niemców zostaną przynajmniej częściowo odwrócone pod presją Parlamentu Europejskiego, którego negocjatorzy – w tym tygodniu odbyła się pierwsza runda rokowań – ostro protestują przeciw redukowaniu reguły „pieniądze za praworządność” do zwykłego „mechanizmu antykorupcyjnego”.
Chcą wyrwać zęby wyrokowi Trybunału Sprawiedliwości UE
Holandii Kaczyński niestraszny
PE żąda ułatwień w systemie głosowania Rady UE nad zawieszaniem funduszów (na to są małe szanse), a przede wszystkim poszerzenia zakresu naruszeń. I obecnie wydaje się, że kluczowe rokowania europosłów i Rady UE w najbliższych tygodniach będą toczyć się wokół definicji „naruszeń praworządności”, „uogólnionych braków” i innych sformułowań, za którymi będzie się kryła odpowiedź, czy Polsce można zabierać fundusze np. już za łamanie wyroków TSUE w sprawie niezawisłości sędziowskiej, czy jednak wymagane pozostanie wykazanie konkretnych skutków zmian w sądownictwie dla zarządzania pieniędzmi unijnymi lub interesów finansowych UE.
Na razie europosłowie są bardzo stanowczy, ale im bliżej końca roku, tym silniej będą odczuwać – zwłaszcza ci z Południa – presję wyborców na odblokowanie nowych funduszów. Natomiast bardziej wytrwali mogą okazać się posłowie w takich krajach jak Holandia, którzy też zamierzają wstrzymać się z ratyfikacją gwarancji dla Funduszu Odbudowy, dopóki nie zobaczą całego pakietu finansowego, łącznie z rozporządzeniem „pieniądze za praworządność”.
Czytaj też: Sąd holenderski kontra władza polska. Sprawa w TSUE
Unijny klincz. Czym to się skończy?
Czy groźba klinczu budżetowego jest zatem poważna? Tak, ale choć czysto teoretycznie można wyobrazić sobie pospieszne skonstruowanie Funduszu Odbudowy bez Polski i Węgier (np. w formule „eurostrefa+”) i prowizoria w zablokowanym budżecie UE, to w Brukseli nie ma teraz żadnych takich poważniejszych przymiarek. Dominuje przekonanie, że w „maszynie negocjacyjnej”, gdzie targi „coś za coś” mogą toczyć się na różnych poziomach i w różnych obszarach, dojdzie do ugody po długich i burzliwych bojach. A że reguła „pieniądze za praworządność” będzie – z racji ograniczeń traktowych i potrzebnego konsensusu krajów Unii – bardzo ułomna, w Brukseli zdawano sobie sprawę od dawna.
Dlatego najtwardszym narzędziem pozostaną wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, przed który poszczególne kraje może odesłać Komisja Europejska w finale postępowań przeciwnaruszeniowych. To droga bardzo czasochłonna, ale – to wcale nie było oczywiste do czasu orzeczeń z 2018 r. – TSUE może zajmować się sprawami niezawisłości sędziów krajowych. A teraz m.in. europosłowie i Francja popychają KE, by rozpychała dotychczasową interpretację przepisów i ryzykowała postępowania (a potem skargi do TSUE) także dotyczące praw ludzi LGBT. Nie tylko w kontekście – to akurat obszar już prawnie zbadany – niedyskryminacji w miejscu pracy.
Czytaj też: Iustitia publikuje listę prześladowanych sędziów i prokuratorów