Opadła aura niezwyciężonego prezydenta. Nikt dotąd nie dał mu rady – ani deep state, głębokie państwo, i spiskujący przeciw niemu agenci wywiadu, ani nieprzyjazne media, ani prokurator badający konszachty z Putinem, ani Demokraci próbujący impeachmentu. Pokonał go dopiero wirus w koronie, odsyłając do szpitala. I to właśnie covid jest na najlepszej drodze, by położyć kres jego prezydenturze.
Rozstrzygnie się to za trzy tygodnie, ale już teraz koronawirus zdominował kampanię przed wyborami w USA, spychając w cień inne ważne tematy. Z pozoru to naturalne, w końcu pandemia nęka od ośmiu miesięcy cały świat, ale tak by się nie stało, gdyby Donald Trump potraktował ją inaczej. Czyli gdyby nie był sobą.
W Ameryce jest dziś pięć razy więcej zgonów na głowę niż w Niemczech. Wynika to z wielu przyczyn, na ogół bez związku z Trumpem, jak np. skrajnie skomercjalizowany system ochrony zdrowia, niezapewniający milionom ludzi odpowiedniego ubezpieczenia. Prezydent wszakże przyczynił się do pogłębienia kryzysu, ignorując naukę i upolityczniając problem wirusa.
Doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia – wiemy to z książki Boba Woodwarda „Rage”. Ale publicznie mówił, że to drobnostka, która szybko zniknie, demonstracyjnie nie nosił maseczki, ściskał ręce gościom w Białym Domu i dyskredytował ekspertów, z rządowymi włącznie, tocząc cichą wojnę z głównym specjalistą od chorób zakaźnych Anthonym Faucim.
Tak jak rządy większości państw, również amerykański nie był przygotowany na ten kataklizm, ale Trump pogorszył sytuację. Zignorował plan przygotowań na wypadek pandemii i rozwiązał specjalny zespół w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, który go opracował. Nie zadbano o dostateczną liczbę testów. Kiedy gubernatorzy stanowi wprowadzali obostrzenia, na briefingach Trump sugerował, że przesadzają.