Gdyby wybory odbyły się dziś, kandydat demokratów do Białego Domu Joe Biden wygrałby różnicą 11 proc. (53 do 42). Biden prowadzi z Trumpem, co ważniejsze, w kluczowych stanach „swingujących”, od których zależy zwykle wynik głosowania i ostateczny rezultat w Kolegium Elektorskim. Ma wyraźną przewagę w Pensylwanii, Michigan, Arizonie i Wisconsin i mniejszą na Florydzie i w Nevadzie. Nawet w niektórych stanach tradycyjnie „czerwonych”, czyli republikańskich, jak Georgia czy Teksas, nie jest bez szans. Bukmacherzy również obstawiają zdecydowane zwycięstwo Bidena. Były wiceprezydent u Baracka Obamy zebrał znacznie większe fundusze niż Trump na swoją kampanię, co też wskazuje, czyją wygraną przewidują znawcy amerykańskiej polityki. Czy to znaczy, że ma już zwycięstwo w kieszeni?
Biden i Trump. Dwie kontrastujące osobowości
Poczekajmy jeszcze z prognozami. Problem w tym, że sondażowa przewaga Bidena jest nie tyle odbiciem poparcia dla niego, ile rosnącego zniechęcenia do Trumpa. Głos za 77-letnim kandydatem demokratów będzie przede wszystkim głosem przeciw urzędującemu prezydentowi. Biden nigdy nie był i nadal nie jest politykiem porywającym. W ciągu 47 lat kariery najpierw w Senacie, a potem w gabinecie Obamy zdobył ogromne doświadczenie, także w kwestiach międzynarodowych, bo przewodniczył m.in. senackiej komisji spraw zagranicznych. Okazał polityczną zręczność, ale też skłonność do gadulstwa, braku dyscypliny i gaf, której się nie pozbył. Kilkakrotnie ubiegał się o nominację prezydencką w swej partii, ale udało mu się ją uzyskać dopiero w tym roku. Jeżeli wygra wybory, będzie najstarszym prezydentem w historii USA. Krytycy wytykają mu, że z wiekiem zdradza objawy „zmniejszonych zdolności kognitywnych”, bo w debatach zdarzają mu się potknięcia i niespójne wypowiedzi.
Biden jest faworytem głównie dzięki swojej kontrastującej z Trumpem osobowości. Zawsze cieszył się sympatią jako polityk emanujący życzliwością, a jego tragiczne doświadczenia osobiste – stracił w wypadku pierwszą żonę i córkę, a potem jego syn zmarł przedwcześnie na raka – zjednują mu współczucie wyborców. Ma renomę skromnego, przyzwoitego i rozsądnego człowieka, a za sprawą swych korzeni – pochodzi z rodziny niezamożnych irlandzkich imigrantów z robotniczego miasteczka Scranton w Pensylwanii – także populistyczny image orędownika zwykłych, prostych ludzi, których interesów jako senator bronił w Kongresie. Z łatwością nawiązuje kontakt z ludźmi, zarażając ich optymizmem. Wszystko to, a zwłaszcza empatia, do której obecny prezydent jest niezdolny, niezwykle wzrosło w cenie w dzisiejszej Ameryce, znękanej pandemią koronawirusa i zniesmaczonej podsycaniem konfliktów i podziałów społecznych.
Czytaj też: Jakiej Ameryki chce Biden
Biden wzywa do zgody ponad podziałami
Kilka dni temu, kiedy Trump nie przestawał miotać obelg na swoich politycznych przeciwników, nazywając Kamalę Harris „potworem” i wzywając do kryminalnego oskarżenia Obamy i Hillary Clinton, Biden wystąpił w Gettysburgu, miejscu słynnej bitwy w czasie wojny secesyjnej. Wezwał do narodowej zgody ponad podziałami i pojednania, jak prezydent Lincoln w 1863 r. Przesłanie takie powtarza się w wielu mowach demokratycznego kandydata. Drugim głównym wątkiem jego wystąpień jest druzgocąca krytyka Trumpa za lekceważenie zarazy i zaniedbania w walce z covidem.
Na pozostałe tematy Biden wypowiada się zwykle ogólnikowo; rzadko przedstawia jakieś konkretne propozycje, z których można by wywnioskować, jaki właściwie jest jego program. Wiemy tylko, że były wiceprezydent reprezentuje umiarkowany segment Partii Demokratycznej – albo raczej jej centrum. Zawsze był zwolennikiem stopniowych reform, negocjowanych z republikanami – co czynił w Kongresie – zmierzających do zmniejszania nierówności i łagodzenia konfliktów.
Różni go to zasadniczo – co konsekwentnie potwierdza w kampanii – od lewego skrzydła demokratów, którzy domagają się radykalnych zmian, jak powszechne ubezpieczenia zdrowotne finansowane z podatków, darmowe studia wyższe, znaczna podwyżka płacy minimalnej, bezpłatne, gwarantowane przez rząd federalny urlopy macierzyńskie (postulat w USA radykalny) czy zdecydowane rozliczenia policji za nadużywanie siły i broni palnej.
W USA nie ma dziś szans na rewolucyjne zmiany
Kierownictwo Partii Demokratycznej poparło w prawyborach Bidena głównie ze względu na jego osobowość – lepiej przyciągającą „zwykłych” ludzi z klas ludowych niż kandydatka sprzed czterech lat, arogancka i wyrażająca pogardę dla nich Hillary Clinton. Wybrano Bidena też z powodu jego pragmatyzmu i umiarkowania, hamując tym samym ofensywę lewicy, reprezentowanej przez polityków z większą charyzmą i atrakcyjnością przywódczą, jak senatorowie Bernie Sanders i Elizabeth Warren. Demokratyczny establishment zdaje sobie sprawę, że mimo ich popularności, szczególnie wśród młodych wyborców, w USA nie ma obecnie szans na rewolucyjne zmiany w stylu europejskiej socjaldemokracji. System jest za bardzo „zabetonowany”, broni status quo, czyli interesów dominującej w kraju klasy rządzącej.
Za brakiem gotowości do radykalnych zmian przemawia też fakt, że – jak wynika z najnowszego sondażu Gallupa – 56 proc. Amerykanów ma się dziś (materialnie) lepiej niż cztery lata temu, a więc w momencie obejmowania władzy przez Trumpa. Mimo bowiem zapaści gospodarczej spowodowanej pandemią do marca trwał boom ekonomiczny, a z jego owoców większość społeczeństwa wciąż korzysta. Potwierdza to, że poparcie dla Bidena wynika niemal wyłącznie z tego, że ludzie ufają mu bardziej niż nieobliczalnemu i obwinianemu o kryzys zdrowotny prezydentowi. Z tego samego sondażu dowiadujemy się, że 49 proc. Amerykanów widzi cechy prezydenckie w Bidenie, a tylko 44 proc. – w Trumpie.
Ustalenia Gallupa stanowią swego rodzaju sygnał ostrzegawczy dla demokratycznego kandydata. Lepiej byłoby, gdyby przedstawił bardziej klarowny i konkretny program swoich przyszłych rządów. Czy bycie anty-Trumpem na pewno wystarczy do wygrania wyborów?
Czytaj też: Trump czy Biden? O wyborach przesądzi poczta