Recepowi Tayyipowi Erdoğanowi mija właśnie 18. rok sprawowania władzy w Turcji, jeśli liczyć czas od zdobycia większości w parlamencie w wyborach 2002. 18 lat to w sumie nie tak dużo i łatwo wskazać liderów rządzących dłużej. Ale akurat początek XXI w. stworzył takie warunki, a Erdoğan tak potrafił je wykorzystać, że nawet kilka ostatnich lat jego panowania może przejść do historii jako nowa epoka: Turcji asertywnej, ekspansywnej, coraz silniejszej i groźniejszej. To czas, w którym zbudowała swoją relatywną potęgę, może nie absolutną, ale wystarczającą, by zredukować wpływ państw teoretycznie potężniejszych, lecz coraz mniej zainteresowanych lub zdolnych do ingerencji w regionie. Im dłużej to trwa, tym śmielszy staje się turecki prezydent. Kolejna, piąta już wojna Erdoğana trwa drugi tydzień, a on sam i jego podwładni w Ankarze wydają się w nią zaangażowani jak nigdy, biorąc pod uwagę, że nie chodzi o bezpośrednią obronę czy ochronę granic.
Co się Turcji należy i kogo Turcja wspiera
„Dniem i nocą dążymy do tego, by nasz kraj zajął zasłużone miejsce w światowym porządku. Wspieramy prześladowanych wszędzie, od Syrii po Libię, od wschodniej części Morza Śródziemnego po Kaukaz” – brzmi najnowszy manifest Erdoğana, czarno na białym opisujący jego wizję i misję. „Zasłużone miejsce” dla Turcji lub „to, co się jej należy”, nie po raz pierwszy pojawiają się w wystąpieniach jako cel jego polityki. Pojęcia te są wystarczająco pojemne, a przy tym na tyle nieostre, by zastosować jej w dowolnej sytuacji.
Dziś Erdoğan najwyraźniej chciałby, żeby Turcja nie tyle zajmowała miejsce jej należne, ile by je aktywnie kształtowała. Oczywiście ocena, kto z tytułu prześladowania zasługuje na jej wsparcie, również należy do prezydenta, który nie cofa się przed atakiem, jeśli wymaga tego choćby zajęcie należnego Turcji miejsca. Forma wsparcia bywa różna, zwłaszcza jeśli chodzi o poziom zaangażowania militarnego. Turcja może i chciałaby być potęgą o nieograniczonych możliwościach, ale mimo imponującej rozbudowy potencjału wojskowego nadal nią nie jest. Jednak słowa Erdoğana dość szczerze i w zgodzie z faktami opisują sferę zainteresowań Turcji i jej oddziaływania. Irak, Syria, Libia, basen wschodniego Morza Śródziemnego, w tym „od zawsze” sporne z Grecją archipelagi u brzegów Azji Mniejszej – ostatnie dwie dekady to czas wojen Erdoğana, gdy zmieniał fronty, wrogów i sojuszników, cele i metody.
Czytaj też: Turcja pokazuje pazury. Kto ucierpi, kto skorzysta?
Gdy dochodził do władzy, przyszłość Turcji i jego samego rysowała się zupełnie inaczej. Kraj był chwilę po politycznym wstrząsie, choć na drodze do uspokojenia. Trzy lata wcześniej siłom specjalnym udało się w Kenii z pomocą Amerykanów schwytać Abdullaha Öcalana – wroga publicznego numer jeden, przywódcę PKK, kurdyjskiego polityczno-militarnego ruchu oporu. Turcy demonstrowali na ulicach, że najchętniej skazaliby go na śmierć, ale wtedy – niemal 20 lat temu – perspektywa wejścia do Unii Europejskiej kazała władzom wprowadzić moratorium. W efekcie Öcalan trafił do odosobnienia na wyspie, a nie przed pluton egzekucyjny. Kurdyjska PKK ogłosiła zawieszenie broni po ćwierć wieku kampanii zamachów, a rząd – od listopada 2002 r. kierowany przez Erdoğana – w ramach socjalno-modernizacyjnej agendy głosił pokojową asymilację Kurdów i zwiększał ich zakres swobód. Pytany na wiecach premier odpowiadał, że w Turcji nie ma problemu z Kurdami. Świat zachodni miał zresztą na głowie inne kłopoty i wolał uwierzyć w tę wersję narodowego pojednania.
Czytaj też: Turcja stawia NATO pod ścianą
Czy Turcja wciąż jest sojusznikiem Ameryki?
Erdoğan doszedł do władzy rok po zamachach terrorystycznych w USA, które na blisko dwie dekady miały ukształtować obszar i rodzaj zaangażowania amerykańskiej potęgi w świecie. Ameryka i jej sojusznicy szykowali się do wojny przeciwko Irakowi Saddama Husseina. Ale Turcja Erdoğana, jeden z filarów NATO w czasach zimnej wojny, dokonała nagłego zwrotu. Wiedząc o sekretnych działaniach CIA w irackim Kurdystanie, mających na celu pozyskanie do koalicji dobrze zorganizowanych bojowników – Peszmergów – tureccy nacjonaliści sprzeciwili się udostępnieniu terytorium dla wojsk USA i ich udziałowi w wojnie.
Kto wie, jak potoczyłaby się historia Erdoğana, Turcji i Kurdów, gdyby na relacjach turecko-amerykańskich nie powstała wtedy ta rysa, nazywana później w obu krajach zdradą, ziarnem nieufności. Ważne tytuły prasowe wtedy pytały, czy Turcja jest wciąż sojusznikiem Ameryki. 15 lat później było jasne, że czyimkolwiek sojusznikiem jest w coraz mniejszym stopniu, a coraz bardziej skłonna jest realizować własne interesy – takie, jakimi widzi je Erdoğan – bez względu na to, co i jak robią inni. Czując wsparcie USA dla „sprawy kurdyjskiej”, PKK odwołała zawieszenie broni. Z czasem wznowiła kampanię zamachów, zmuszając Ankarę do reakcji. Tak zaczęła się pierwsza i najważniejsza wojna Erdoğana – z Kurdami.
Wojna z ISIS i Kurdami
Z czasem przeniosła się za granice Turcji. Kurdystan obejmuje terytoria kilku krajów, ale dwa najbliższe znalazły się w takim położeniu i zostały tak osłabione, że Erdoğan wykorzystał sytuację, by stworzyć ich kosztem – i kosztem Kurdów – bufor bezpieczeństwa kontrolowany przez własne siły zbrojne. Okazja przyszła wraz z drugą falą wojny w Iraku, która później objęła terytorium pogrążonej w konflikcie wewnętrznym Syrii. O ile w obalaniu Saddama Turcy nie chcieli brać udziału, o tyle dekadę później walka z terrorystami spod znaku ISIS była im bardzo na rękę. Umożliwiła bowiem „legalne” i w dodatku cenione przez sojuszników wojskowe wejście Turcji na tereny północnego Iraku i Syrii, które od dziesięciu lat znajdowały się pod faktyczną kontrolą wspieranych przez Amerykanów Kurdów.
Walka z ISIS samemu Erdoğanowi pomogła też odrzucić oskarżenia o zakamuflowane szerzenie islamskiego fundamentalizmu, jakie zaczęły się sypać, gdy zrazu świecki polityk coraz częściej zaczął się odwoływać do muzułmańskich korzeni i promować je wraz z turecką kulturą np. na Bałkanach. „Tarcza Eufratu”, „Gałązka Oliwna”, „Źródło Pokoju” – kryptonimy operacji na południe od własnych granic w Iraku i Syrii miały pokazać wyłącznie szlachetne intencje i obronny charakter działań armii Erdoğana. Jednak zarówno walczący ramię w ramię z Kurdami Amerykanie, jak i Rosjanie wspierający armię syryjską na własnej skórze przekonali się, że rzeczywistym i pierwszoplanowym zamiarem Turcji jest odepchnięcie kurdyjskich bojowników na przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów i trwałe uniemożliwienie im wspierania zbrojnych komórek po północnej stronie granicy.
Walka z terrorystami była przykrywką, a pojmani bojownicy w kontrolowanych przez Turcję więzieniach stali się silną kartą przetargową w negocjacjach to z Amerykanami, to z Europą, boleśnie doświadczoną przez niekontrolowany napływ imigrantów i spanikowaną, że mogą wśród nich być zaprawieni w boju i gotowi na samobójczą śmierć dżihadyści. Europa zaoferowała Erdoğanowi to, czego jeszcze ma pod dostatkiem – pieniądze. Amerykanie dali mu de facto wolną rękę, wycofując się z Syrii i odwracając od Kurdów. Z Rosjanami sytuacja jest bardziej skomplikowana, ale na razie po kilku dość gorących epizodach panuje przynajmniej chłodny pokój. Przygraniczne wojny Erdoğana w zasadzie przyniosły mu sukces mimo kompromitujących zdjęć czołgów zniszczonych amerykańskimi i rosyjskimi pociskami – zależnie od tego, na czyje dostawy trafiły po przeciwnej stronie.
Cenne wody Morza Śródziemnego
Czemu więc nie sięgnąć dalej, przez morze? Republikańska Turcja Atatürka nigdy nie uzyskała statusu morskiej potęgi, ale przecież otomańska flota rządziła Morzem Śródziemnym przez kilkaset lat, wypuszczając się nawet na Atlantyk, do Ameryki czy do Indii. Współczesna strategia morska Turcji mniej ma z podbojów, więcej z interesów, głównie energetycznych. Pod dnem Morza Śródziemnego i Czarnego Turcy intensywnie poszukują odpowiedzi na swoje dążenie do niezależności surowcowej. Również te operacje mają swoje sztandarowe hasło, jest nim „Mavi Vatan”, „Błękitna Ojczyzna” – symbol zanurzenia półwyspu Anatolijskiego w wodach, które są gwarancją narodowego bezpieczeństwa.
Turcy na tych wodach nie są sami. O ile na lądzie zderzają się głównie z państwami mniejszymi, słabszymi, zniszczonymi wojną lub upadłymi – nawet jeśli wspieranymi przez silniejszych sojuszników – o tyle na morzu stają oko w oko z naprawdę poważnymi graczami, strzegącymi swoich interesów. Syryjska pustynia może być dla Amerykanów nic nieznaczącą połacią piachu, ale już przylegające do niej wschodnie Morze Śródziemne jest kluczowym korytarzem tranzytowym przez kanał Sueski na Morze Czerwone, Arabskie, do Zatoki Perskiej i południowej Azji. W dodatku od kilku lat to obszar konfrontacji z Rosją, rejon koncentracji sił morskich wzmacniających NATO na Morzu Czarnym.
Libia, przedostatnia z wojen Erdoğana
Rozpychając się na morzu, Turcy depczą po odciskach nie tylko Amerykanom. W bezpośrednim sąsiedztwie od tysięcy lat najbardziej drażnią Greków, Cypryjczyków, podobnie Egipcjan – obszar między Kretą a Cyprem, kojarzony u nas głównie z wakacjami, jest dla tych krajów terenem spornym. Podobnie jak w Lewancie Turcy potrzebowali okazji, by zademonstrować swoją determinację i rosnącą siłę na Morzu Śródziemnym. Taką okazję dała im Libia. Styczniowa interwencja, przedostatnia z wojen Erdoğana, formalnie związana była z działaniami na lądzie i w powietrzu dla wsparcia uznawanego przez ONZ rządu libijskiego. Ale miała też na celu pokazanie zdolności do morskiej operacji desantowej, eskortowej i patrolowej. Był to sygnał ostrzegawczy dla konkurentów, w tym części zachodnich sojuszników, zaniepokojonych rozpychaniem się Turcji coraz dalej od jej granic i wybrzeży.
Do najbardziej zaniepokojonych należy Francja i na turecko-francuskie starcie nie trzeba było długo czekać. Oba kraje uczestniczyły w misji NATO mającej blokować nielegalne dostawy broni do Libii objętej embargiem ONZ wskutek wojny domowej. Jednak w czerwcu to tureckie okręty zablokowały francuski zamiar przeprowadzenia inspekcji na statku, który wedle podejrzeń Paryża mógł szmuglować turecką broń. Francja w proteście opuściła operację NATO, ale Turcję wzięła na celownik i przy najbliższej okazji się odegrała – kiedy przeciwko działaniom Turków na przybrzeżnych wodach zaprotestował Cypr i Grecja, Francuzi nagłośnili konflikt i demonstracyjnie wysłali do cypryjskiej bazy myśliwce, przy okazji zaklepując ich sprzedaż do Grecji.
W załagodzenie sporu zaangażował się sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg i udało mu się wynegocjować między Atenami a Ankarą mechanizm zapobiegania eskalacjom. Wisząca w powietrzu wojna została chwilowo odwołana.
Po co Turcji Górski Karabach?
Czego Erdoğan szuka na południowym Kaukazie? Spojrzenie na mapę sugeruje, że być może tego samego co w Iraku i Syrii: rozszerzenia bufora bezpieczeństwa. Tyle że od wschodu Turcja nie wydaje się w żaden sposób zagrożona. Iran, najsilniejszy sąsiad, ma z Turcją relacje skomplikowane, ale na pewno nie wrogie, jest ważnym partnerem, a nie konkurentem. Z niewielką Gruzją Turcja ma relacje poprawne, choć nie intensywne. Ale oczywiście na wschodzie jest też Armenia, kraj, z którym Turcja ma tragiczne zaszłości, nie utrzymuje dziś relacji dyplomatycznych, a faktycznie jest w stanie zamrożonego konfliktu, którego najnowszą odsłonę właśnie obserwujemy.
Nie jest do końca jasne, czy Erdoğan inspirował Azerbejdżan do zaatakowania Górskiego Karabachu pod hasłem wyzwolenia go z armeńskiej okupacji, czy tylko znowu wykorzystał sytuację, by „wesprzeć prześladowanych”. Skala tureckiego zaangażowania też nie jest w pełni jasna; to, że Azerowie używają tureckich bezzałogowców, jest pewne, ale nie wiadomo, czy w działaniach zbrojnych biorą udział tureccy żołnierze. Choć np. odrzucane przez Ankarę zarzuty Armenii, że w Azerbejdżanie są tureckie myśliwce, właśnie znalazły potwierdzenie w postaci zdjęć satelitarnych.
Na Kaukazie widać więc najwyraźniej, że Turcja nie tylko dba o swoje bezpośrednie interesy bezpieczeństwa, ale chce stać się kimś w rodzaju gwaranta, patrona regionalnego układu sił, może nawet lokalnego hegemona. Doskonale realizuje to marzenie o należnym Turcji miejscu w światowym ładzie. Ta wojna Erdoğana toczy się o coś więcej i z kimś większym niż Armenia.
Czytaj też: Turecko-ormiańskie pogranicze. Do pojednania daleko
Ankara znów zderza się z Moskwą
Formalnym i faktycznym sojusznikiem Armenii jest Rosja. Aktywnie angażując się w kaukaski konflikt, Turcja następuje Rosji na odcisk, tak jak zrobiła to w Syrii i Libii. To już trzeci rejon, w którym interesy Turcji wprost zderzają się z interesami, wpływami i sojuszami Rosji, ale Górski Karabach dziś wydaje się bardziej interesować Erdoğana niż Putina. Turecki przywódca jest też na tyle ostrożny, by nie prowokować bezpośredniej zbrojnej interwencji Rosji. Przez ostatnie lata nauczył się lawirować pomiędzy gniewem a sympatią Kremla. W 2015 r. kryzys wywołało strącenie rosyjskiego Su-24 przez turecki myśliwiec, ale już dwa lata później Turcja i Rosja zawierały brzemienny w skutki kontrakt na dostawę przeciwlotniczych systemów dalekiego zasięgu S-400. Tureccy żołnierze najpierw stanęli oko w oko z Rosjanami broniącymi reżimu Asada w Syrii, by kilka lat później ramię w ramię patrolować pogranicze, z którego usunęli Kurdów.
Zręczność Erdoğana wobec gracza takiego jak Putin też świadczy o tym, że wie, jak grać w wyższej lidze, a przynajmniej się stara. Dopóki nie przeholuje, może się uznawać za wygranego. Wobec Zachodu bywa mniej wysublimowany, choć również po mistrzowsku rozgrywa strategiczne położenie Turcji i jej zakorzenienie w sojuszu militarnym NATO, którego żadna ze stron nie ma odwagi ani interesu zrywać. Doskonale wie, że stanowi dla NATO i Amerykanów zasób niezbywalny, nie do zastąpienia. Wie też, że dla Unii może być sąsiadem skrajnie niewygodnym, ale bez którego dalsze bliskowschodnie sąsiedztwo stanie się jeszcze groźniejsze i nie do opanowania. Widzi też, że tak Amerykanie, jak Rosja czy Europa nie mają sił, energii i interesu, by własnoręcznie i całodobowo „zarządzać” Bliskim Wschodem, południowym Kaukazem czy Morzem Śródziemnym. Będzie więc dalej walczyć.