Choć ledwo zaczął się październik, w brytyjskich mediach mówi się już o świętach Bożego Narodzenia. I to nie z powodu rekordowo wcześnie rozpoczętego sezonu albo nagłego zrywu religijnego, ale przez pandemię covid-19. Świąt jako horyzontu czasowego, w którym problemy związane z zarazą mogą się na Wyspach skumulować, użył bowiem premier Boris Johnson w popularnym programie „The Andrew Marr Show” w BBC 1.
„Droga do Bożego Narodzenia, a może nawet dalej, będzie wyboista” – mówił szef rządu 4 października. Trzeba wytrzymać do wiosny, potem będzie z górki. Tak przynajmniej twierdzą politycy, którzy wierzą, że na początku 2021 r. szczepionka będzie już powszechnie dostępna. Można docenić te próby podniesienia na duchu swoich wyborców, ale trudno się spodziewać, by wywołały eksplozję optymizmu. Wielka Brytania nadal nie radzi sobie z kryzysem, a zapowiedzi Johnsona o wiosennym przełomie brzmią jak pobożne życzenia.
Zaniżone statystyki zakażeń na Wyspach
Od ponad miesiąca na Wyspach notuje się dziennie od kilku do kilkunastu tysięcy nowych przypadków zachorowań. W ubiegły weekend okazało się, że dane te, i tak alarmujące, były zaniżone. Ponad 15 tys. pozytywnych wyników testów nie wprowadzono bowiem do krajowego systemu monitorującego stan pandemii, dlatego liczba zakażeń za niedzielę 4 października oficjalnie wynosi szokujące 22 961 przypadków. Co gorsza, nie jest to wyłącznie błąd w statystyce, który można skorygować. Te 15 tys. przypadków to przecież osoby, które o swojej chorobie nie wiedziały, a więc nie trafiły ani na kwarantannę, ani do aplikacji śledzącej interakcje z innymi. Nie wiadomo, z kim mieli kontakt ani kogo mogli zakazić – służby muszą polegać na ich szczerości i pamięci.
Eksperci z Rządowej Rady Naukowej już dwa tygodnie temu przestrzegali Johnsona, że brak bardziej zdecydowanej i skoordynowanej strategii walki z pandemią może skończyć się katastrofą. I to nie na Boże Narodzenie, a dużo szybciej. Według ich prognoz utrzymanie relatywnie luźnego reżimu sanitarnego może doprowadzić do nawet 50 tys. nowych przypadków zakażeń dziennie już w listopadzie. Wówczas rząd posłuchał, wprowadził nowe restrykcje – wciąż jednak nie aż tak inwazyjne jak wiosną.
Czytaj też: Doradca Johnsona złamał zasady kwarantanny
Rząd Johnsona ma plan walki z wirusem
Od 22 września nie wolno na Wyspach m.in. uprawiać sportu ani spotykać się w grupach większych niż sześć osób, a puby, restauracje i inne lokale muszą zamykać się najpóźniej o 22. Johnson zachęca do pracy zdalnej i ograniczenia przemieszczania się w celach zawodowych. Kilka razy podkreślił, że nie jest to uwertura do drugiego lockdownu, bo ten jest wykluczony. Pandemia szybko zweryfikowała jego podejście – już teraz wiadomo, że przynajmniej w teorii Downing Street szykuje się do ponownego zamknięcia Brytyjczyków w domach.
Według tajnych, jeszcze niezatwierdzonych planów, do których dotarł „Guardian”, rząd przygotował trzystopniową strategię walki z wirusem. Struktura przypominająca światła drogowe określa trzy poziomy ograniczania interakcji społecznych w zależności od liczby zakażeń na dobę. Poziom pierwszy odnosi się do już obowiązujących ograniczeń, wzmacnianych najwyżej przez dodatkowe restrykcje wprowadzane miejscowo przez lokalne władze. W niektórych rejonach, chociażby w aglomeracji Liverpoolu, nie wolno spotykać się w pubach, uczestniczyć w wydarzeniach masowych, w tym sportowych, odradza się też podróże poza region.
Na ewentualnym drugim poziomie restrykcji mieszkańcom Wysp nie będzie wolno spotykać się z osobami z innych gospodarstw domowych nawet w mieszkaniach, ogródkach czy na prywatnych posesjach, nie mówiąc o pubach czy restauracjach. Tutaj też Downing Street planuje różnicować restrykcje geograficznie – ogólnokrajowy alert drugiego stopnia miałby zostać wprowadzony dopiero w sytuacji naprawdę ciężkiej (niesprecyzowanej w dokumencie).
Poziom trzeci, krytyczny, łudząco przypominałby wiosenny lockdown. Zakłada bowiem zakaz jakichkolwiek kontaktów poza własnym gospodarstwem domowym, uprawiania sportów w miejscach publicznych, zamknięcie wszystkich miejsc turystycznych i rozrywkowych. Otwarte byłyby tylko kościoły i inne miejsca kultu oraz – najpewniej – szkoły. Ujawniony przez „Guardian” plan nie wspomina o ewentualnym wysłaniu dzieci na nauczanie zdalne. To dlatego, że zamknięcie szkół rząd uważa za ostateczność. Cytowane przez dziennik anonimowe źródła z Partii Konserwatywnej sugerują, że powrót do stacjonarnej nauki Johnson uznaje za sukces i do porażki by się nie przyznał.
Czytaj też: Bierność Johnsona zabiła tysiące ludzi, pisze brytyjski tygodnik
Brytyjczykom nie podoba się rządowa strategia
Choć plan jest wciąż szkicem, nie ma oficjalnej sygnatury rządowej i nie został zaaprobowany przez wszystkie zaangażowane w walkę z pandemią instytucje, już wzbudza masę kontrowersji. Sprzeciwia mu się opozycja – lider Partii Pracy Keir Starmer krytykuje rząd za chaos informacyjny, brak przejrzystych zasad i niechęć do wzięcia odpowiedzialności za skoordynowane działania. Zamiast tego, zdaniem laburzystów, torysi tchórzą i delegują decyzje na poziom lokalny. Głosy niezadowolenia słychać też w Partii Konserwatywnej. Jej szeregowi posłowie sprzeciwiają się planom kolejnego lockdownu, głównie z powodu kosztów dla gospodarki. Ponowne przymusowe zamknięcie prawie całego sektora usług mogłoby się skończyć trudną do opanowania recesją.
Wreszcie pandemicznej polityce rządu sprzeciwiają się sami Brytyjczycy. Zasady reżimu są dla niech niejasne, a niepewność co do planów Downing Street wzmaga tylko spekulacje. Rośnie też na Wyspach grono koronasceptyków. W Londynie całe grupy mieszkańców przechadzają się bez maseczek, godzinę policyjną dla lokali łamią niektórzy restauratorzy i właściciele pubów. Coraz więcej osób ma dość stylu zarządzania kryzysowego Borisa Johnsona. A najgorsze – dla kraju i dla niego – i tak dopiero może nadejść.
Czytaj też: Wielka Brytania i Szwecja walczą z wirusem po swojemu