Kaukaski konflikt, który nie wygasł nawet w najspokojniejszych latach 90., znów o sobie przypomniał. W niedzielę rano Armenia poinformowała o azerskim ataku na Górski Karabach, formalnie część Azerbejdżanu, ale od lat 90. opanowaną przez Ormian. Kilka godzin później Azerbejdżan oświadczył, że tylko reaguje na armeńskie prowokacje. Tym razem walki są dużo cięższe niż incydentalne starcia z ostatnich lat. Dodatkowo obie strony oficjalnie używają języka wojennego, a do poniedziałku serwisy informacyjne mówiły już o kilkudziesięciu ofiarach.
Spór karabaski to spuścizna napięć narodowościowych jeszcze z czasów, gdy oba państwa były częścią ZSRR. Katalizatorem obecnych waśni jest prawdopodobnie Turcja – choć nigdy nie ukrywała poparcia dla muzułmańskiego Azerbejdżanu, wcześniej nie robiła tego tak otwarcie z obawy o relację z Rosją, tradycyjnie popierającą prawosławną Armenię. Dziś Ankara wyraźnie duplikuje zatarg z Moskwą, znany już m.in. z Syrii i Libii. Niektóre źródła mówią nawet, że Turcy wysłali do Baku syryjskich dżihadystów, którzy walczyli dla nich w Libii. Rosja aż tak pryncypialnie nie podchodzi do sprawy – sprzedaje broń obu stronom, niejednokrotnie mediowała między sąsiadami. Po stronie Armenii – na razie dyplomatycznie – są też dwie potęgi z liczną ormiańską diasporą: Francja i USA.