Dzień Jedności Niemiec – 3 października – upamiętnia moment, kiedy w 1990 r. wszedł w życie ratyfikowany dwa tygodnie wcześniej przez parlamenty RFN i NRD traktat zjednoczeniowy. To wtedy formalnie doszło do ponownego zjednoczenia kraju, w wyniku militarnej, politycznej i moralnej klęski III Rzeszy w 1945 r. amputowanego o prowincje wschodnie i podzielonego na cztery strefy okupacyjne, z których na skutek zimnej wojny w 1949 r. powstały dwa państwa niemieckie. Na Zachodzie z amerykańsko-brytyjsko-francuskiej trizonii – Republika Federalna ze stolicą w Bonn. A ze strefy radzieckiej – Niemiecka Republika Demokratyczna ze stolicą we wschodnim Berlinie.
Oba niemieckie półpaństwa nie były w pełni suwerenne, stając się w latach zimnej wojny garnizonami dwóch przeciwstawnych bloków wojskowych. A podzielony Berlin – oknami wystawowymi przeciwstawnych ustrojów Wschodu i Zachodu. I nawet jeśli strefa radziecka swym antyfaszyzmem początkowo przyciągnęła z emigracji korowód lewicowych intelektualistów, to zachodnie Niemcy swoim cudem gospodarczym wchłaniały kolejne fale uciekinierów z NRD.
Do dziś trwa spór, czy podział nie mógł być tylko mgnieniem oka w dziejach Niemiec, gdyby Zachód zaakceptował ofertę Stalina z 1952 r. – zjednoczenia Niemiec, ale zneutralizowanych i zdemilitaryzowanych. Na Zachodzie wielu socjaldemokratów było za, nazywając Konrada Adenauera kąśliwie kanclerzem aliantów, pozbawionym narodowych uczuć, bo zamiast zjednoczenia wprowadza republikę bońską do EWG (zaczątku Unii) i NATO. Ale to Adenauer miał rację. Wraz z rządami zachodnich mocarstw okupacyjnych odpowiedział Stalinowi: owszem, ale wybory pod kontrolą ONZ i z prawem Niemiec do wolnego wyboru sojuszników. Po takim dictum Kreml zamilkł, a Walter Ulbricht, szef partii rządzącej NRD, przetrzymał wahanie Moskwy w kwestii niemieckiej po śmierci Stalina i wolnościowe powstanie 17 czerwca 1953 r.