Świat

Sąd Najwyższy USA pod kontrolą prawicy

Już wiadomo, kogo Donald Trump mianuje sędzią amerykańskiego Sądu Najwyższego na miejsce zwolnione przez zmarłą Ruth Bader Ginsburg (RBG). Już wiadomo, kogo Donald Trump mianuje sędzią amerykańskiego Sądu Najwyższego na miejsce zwolnione przez zmarłą Ruth Bader Ginsburg (RBG). Elvert Barnes / Flickr CC by SA
Po zatwierdzeniu Amy Coney Barrett republikanie będą mieli przewagę w Sądzie Najwyższym. To gwarantuje orzekanie w duchu konserwatywnym na długo, może na pokolenie.

Wiemy już, kogo Donald Trump mianuje do Sądu Najwyższego na miejsce zwolnione przez zmarłą tydzień temu Ruth Bader Ginsburg (RBG) – wakat wypełni ultrakonserwatywna Amy Coney Barrett z federalnego sądu apelacyjnego. Prezydent ogłosił tę decyzję w sobotę, krótko przed północą czasu polskiego. Po zatwierdzeniu zaledwie 49-letniej Barrett konserwatywni sędziowie będą mieli większość (6:3), gwarantującą orzekanie w tym duchu na długo, być może na pokolenie. To będzie najbardziej konserwatywny SN od prawie stu lat. A to najpewniej oznacza perspektywę zaostrzenia i tak już dramatycznego politycznego konfliktu w USA.

Amy Barrett w Sądzie Najwyższym

Amy Barrett to katoliczka, była profesor prawa Uniwersytetu Notre Dame, matka siedmiorga dzieci. Po studiach terminowała jako clerk u Antonina Scalii, słynnego sędziego SN, idola religijnej prawicy zmarłego w 2016 r. W publikacjach podkreślała, że życie zaczyna się od poczęcia, krytykowała zasadę zgodności orzeczeń z precedensami, co sygnalizuje, że zagłosuje za uchyleniem historycznej decyzji z 1973 r., Roe v. Wade, czyli legalizacji przerywania ciąży.

Przewiduje się, że stanowisko zgodne z ideologią prawicy zajmie też w takich kwestiach jak ochrona środowiska, dostępność broni palnej czy ubezpieczenia zdrowotne (właśnie ważą się losy uchwalonej za rządów Obamy reformy znanej jako Obamacare, którą chcą odwołać republikanie). Trump i GOP wybrali ekstremalną kandydatkę, mocno popieraną przez ewangelikalnych chrześcijan, by uchronić się przed nieprzyjemnymi niespodziankami, jakie spotkały ich ze strony poprzednich nominatów mianowanych przez republikańskich prezydentów. Anthony Kennedy czy obecny prezes sądu John Roberts okazali się bardziej umiarkowani, niż sądzono, i w niektórych sprawach głosowali razem z sędziami liberalnymi. Główna konkurentka Barrett Barbara Lagoa, chociaż Latynoska z Florydy, swingującego stanu, przegrała, bo prawica nie miała do niej pełnego zaufania.

Za tydzień–dwa w komisji wymiaru sprawiedliwości Senatu rozpoczną się przesłuchania Barrett, które zdecydują o jej zatwierdzeniu. Jest ono praktycznie przesądzone – republikanie mają większość (podobnie jak w całym Senacie) i na pewno nikt nie wyłamie się z szeregu. Demokraci mogą mieć nadzieję tylko na niespodziewane odkrycie jakichś szkieletów w szafie sędzi, ale raczej trudno na to liczyć, bo kandydatów na eksponowane urzędy dobrze się prześwietla. Barrett ma renomę osoby o nieposzlakowanej opinii i wszelkie jej personalne zaczepki mogą wywrzeć efekt przeciwny. Na przesłuchaniach, jak się przewiduje, padną rytualne pytania o poglądy na temat aborcji, ale tym razem przeważać ma podobno sondowanie jej opinii o Obamacare. Reforma, dzięki której ubezpieczenia medyczne uzyskało dodatkowych kilka milionów Amerykanów, jest popularna. Demokraci będą eksponować ten temat, aby przypomnieć wyborcom, że Trump chce im je odebrać. Właśnie przy pomocy Sądu Najwyższego, do którego mają trafić pozwy kwestionujące różne elementy Obamacare.

Czytaj też: Sąd Najwyższy USA. Klub celebrytów

Kto rozstrzygnie wyniki wyborów?

Najważniejszym wątkiem przesłuchań okaże się zapewne kwestia wyborów prezydenckich, które odbędą się kilka dni po przesłuchaniach Barrett. Trump właśnie powiedział, że może nie uznać ich wyników, jeżeli przegra, gdyż wybory korespondencyjne – jak chce głosować 37 proc. Amerykanów, z czego zdecydowana większość to wyborcy demokratów – zostaną „sfałszowane”. Pod tym pretekstem prezydent i jego republikańscy sojusznicy będą pewnie się starali wstrzymać liczenie głosów oddawanych pocztą – z natury wolniejsze – albo majstrować przy składzie Kolegium Elektorskiego. A ponieważ ostatecznie mogą o tym wszystkim zadecydować sądy, sprawa trafi w końcu do Sądu Najwyższego.

Co na to sędzia Barrett? Czy jest za tym, by SN – kluczowa dla demokracji instytucja, której ogromny autorytet opierał się m.in. na niezależności od polityków, ale polityki w ogóle – powinna angażować się w rozstrzyganie sporu o rezultat tegorocznych wyborów? Ciekawe, jak nominatka Trumpa odpowie na to pytanie.

Jeżeli konserwatywna większość w SN poprze prezydenta, zagwarantuje mu reelekcję. Sąd jednak ponownie straci w oczach Amerykanów – jak w 2000 r., gdy rozstrzygnął spór o liczenie głosów na Florydzie, decydując o zwycięstwie George′a W. Busha nad Alem Gorem. Badania wskazują na spadek zaufania do SN w ostatnich 20–30 latach. Stracić mogą również republikanie, którzy powołując do sądu ultrakonserwatywną jurystkę, zapewniają sobie blokowanie progresywnych zmian, ale ryzykują, że zagrożenie np. legalności aborcji i innych liberalnych zdobyczy spowoduje dodatkową mobilizację demokratycznych wyborców. Do tego stopnia, że partia odzyska większość w Senacie. Sondaże w stanach, gdzie republikańscy senatorzy będą walczyć o reelekcję, wskazują, że jest to bardzo prawdopodobne.

Czytaj też: Kavanaugh zatwierdzony. Triumf Trumpa i republikanów

Sąd w kolizji z Amerykanami

Ma to znaczenie także dla samego Sądu Najwyższego, gdyż demokraci, dominując w obu izbach Kongresu – większości w Izbie Reprezentantów raczej nie stracą – pod naciskiem swojej lewicy będą próbowali radykalnie sąd zreformować. Wnieśli już projekt ustawy o wprowadzeniu kadencyjności sędziów SN, którzy zasiadają tam dożywotnio, do 18 lat. Pojawia się także pomysł powiększenia składu sądu z dziewięciu do 13 sędziów. Szanse tego drugiego projektu są nikłe – starał się o to już prezydent F.D. Roosevelt i poniósł porażkę. Ograniczenie kadencji można uchwalić zwykłą większością głosów, choć i to na razie wydaje się mało realne. Na przeszkodzie stoi filibuster, instytucja-mechanizm wymagająca zgromadzenia dwóch trzecich głosów do przeforsowania ustawy.

Dożywotniość zasiadania w SN wprowadzono kiedyś dla zagwarantowania jego niezawisłości, ale było to w czasach, gdy średnia długość życia w kraju wynosiła 40–45 lat. Dziś, gdy prawie się podwoiła, brak kadencyjności sprawia, że obecny przechył sądu w prawo może „zamrozić się” na pół wieku. To zaś gwarantuje nieuchronną kolizję z wynikającą m.in. z demografii liberalno-progresywną ewolucją amerykańskiego społeczeństwa.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Andrzej Duda: ostatni etap w służbie twardej opcji PiS. Widzi siebie jako następcę królów

O co właściwie chodzi prezydentowi Andrzejowi Dudzie, co chce osiągnąć takimi wystąpieniami jak ostatnie sejmowe orędzie? Czy naprawdę sądzi, że po zakończeniu swojej drugiej kadencji pozostanie ważnym politycznym graczem?

Jakub Majmurek
23.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną