Z burzliwymi protestami w największych miastach spotkał się werdykt Wielkiej Ławy Przysięgłych (Grand Jury) w Louisville w stanie Kentucky w sprawie zabójstwa 26-letniej czarnoskórej Breonny Taylor przez białych policjantów w marcu tego roku. Zarzut – i to tylko narażenia życia sąsiadów ofiary, a nie jej samej – usłyszał jeden z nich. Natomiast ten, który oddał śmiertelny strzał, nie został o nic oskarżony.
Zabójstwo Taylor dołączono do długiej listy policyjnych zabójstw Afroamerykanów, wskazywanych przez ruch Black Lives Matter (BLM) jako dowód brutalności i rasizmu służb USA. Sprawa ta jednak – mimo uzasadnionych wątpliwości co do werdyktu – nie jest tak jednoznaczna jak wiele podobnych tragedii, z morderstwem George′a Floyda na czele. Potwierdza też, że trudno wyrobić sobie rzetelny osąd w kontekście tak silnego dziś politycznego konfliktu w Ameryce.
Czytaj też: Twarze czarnego buntu w USA
Co się zdarzyło w mieszkaniu Breonny Taylor
Większość demonstrantów w Louisville protestowała w środę pokojowo, ale doszło też do starć z policją; co najmniej dwóch funkcjonariuszy zostało postrzelonych. Demonstracje odbyły się także w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Chicago i innych miastach. Ich uczestnicy wyrażali oburzenie po werdykcie Grand Jury ogłoszonym przez prokuratora generalnego Kentucky Daniela Camerona, czarnoskórego republikanina, który przemawiał na konwencji GOP i wychwalał Trumpa. Dwaj policjanci strzelający do Taylor pozostaną bezkarni. Zarzut postawiono trzeciemu, który strzelał tak, że kule trafiły do sąsiedniego mieszkania, o mało nie zabijając jego mieszkańców, w tym dwojga dzieci.
Okoliczności zajścia nie są do końca jasne, a wersja władz różni się od relacji rodziny i adwokatów. Jak oświadczył Cameron, zgodnie z ustaleniami śledztwa we wczesnych godzinach rannych policjanci przybyli do domu Breonny Taylor po otrzymaniu informacji – jak się okazało, mylnych – że to baza handlu narkotykami. Według prokuratora funkcjonariusze zapukali do drzwi, oznajmiając, że są policjantami – co miał potwierdzić świadek, sąsiad z innego piętra. Zdaniem rzeczników ofiary nie przedstawili się, tylko wyłamali łomem drzwi i wdarli się do mieszkania; zeznanie świadka uważają za niewiarygodne.
Kiedy funkcjonariusze znaleźli się w środku, towarzyszący Breonnie narzeczony Kevin Walker strzelił ze swego pistoletu, raniąc jednego z nich w udo. Policjanci w odpowiedzi oddali w sumie 32 strzały, jeden z nich zabił Taylor. Walker myślał, że do domu wdarli się włamywacze. Nie postawiono mu żadnych zarzutów, co może sugerować, że rzeczywiście wziął stróżów prawa za niebezpiecznych intruzów. Pozostaje jednak faktem, że policjanci mogli obawiać się o swoje życie i dlatego użyli broni. Stąd uznano, że działali w samoobronie – na podstawie prawa w Kentucky nie oskarżono ich nawet o nieumyślne zabójstwo.
Czytaj też: Jakie są szanse na ukrócenie brutalności policji w USA?
Media o zdarzeniach z Louisville
Werdykt przysięgłych w Louisville kłóci się z żądaniami demonstrantów. W sprawie Taylor protestują od czerwca – kiedy sadystyczne morderstwo Floyda w Minneapolis uruchomiło falę antyrasowych protestów w całym kraju – i domagają się postawienia sprawcom zarzutu co najmniej zabójstwa. Można to tłumaczyć drastycznością tragedii – ginie młoda, niewinna kobieta, w dodatku we własnym mieszkaniu – oraz temperaturą nastrojów, oburzeniem na bezkarność policji w przypadkach, gdy biali funkcjonariusze używają siły i broni bez uzasadnienia i z fatalnymi skutkami. Ale także sposobem przedstawienia całej historii przez liberalne media, takie jak „New York Times” czy telewizja CNN.
Informacja o tym, że pierwszy strzelał partner Breonny, albo nie pojawiła się z początku, albo niejako ginęła w przekazie, przytłumiona opisami innych okoliczności incydentu i gwałtownych reakcji demonstrantów na wieść o absurdalnej śmierci. Relacje nie były rzetelne, dominował nacisk na działania policji – zapewne niezbyt profesjonalne, być może skażone uprzedzeniami, jak często w podobnych przypadkach – i na sposób traktowania takich tragedii przez Donalda Trumpa.
Prezydent w spornych kwestiach zawsze staje po stronie policji, a ruch BLM stara się dyskredytować jako awanturników, anarchistów i siewców niepokoju zgodnie ze swoją przedwyborczą strategią straszenia rewolucją na ulicach. Trump z premedytacją podsyca konflikt. Z drugiej strony relacjonowanie wydarzeń nie całkiem obiektywnie, tonem, z którego przebija nienawiść do Trumpa – jakkolwiek całkowicie zrozumiała – nie służy sprawie walki z rasizmem i ukrócenia brutalności policji. Dostarcza jego rządowi i propagandzistom argumentu, że opozycja fałszuje rzeczywistość, a więc nie jest wiarygodna.
Czytaj też: Ameryka inwigiluje demonstrantów. Bezprawnie?
Szeryfowie na Dzikim Zachodzie
To również jeden z powodów, dlaczego poparcie dla ruchu BLM, początkowo bardzo wysokie (ponad 60 proc. Amerykanów), w ostatnim czasie osłabło. Jest nieszczęściem Ameryki, że kwestia niewątpliwego, choć zwykle podskórnego rasizmu w USA i brutalności policji tak bardzo tkwi w kontekście politycznej polaryzacji.
Obecny kryzys kraj niejako odziedziczył w spadku – płaci teraz cenę za 400 lat niewolnictwa, segregacji i dyskryminacji rasowej. Ale tragiczny często przebieg i plon konfrontacji Afroamerykanów ze stróżami porządku to także skutek kulturowej specyfiki USA, gdzie spory tradycyjnie rozwiązuje się przemocą, a połowa populacji jest uzbrojona. Dlatego policjanci mają powody czuć się na służbie, zwłaszcza w „niebezpiecznych” dzielnicach, jak szeryfowie na dzikim Zachodzie.
Dlaczego właściwie Kevin Walker miał nabity pistolet? Zabójstwo Breonny Taylor powinno wywołać nie tylko demonstracje przeciw rasizmowi. Warto byłoby się znów zainteresować łatwym dostępem do broni palnej w USA. Ale na to trudno liczyć, zwłaszcza na miesiąc przed wyborami.