Ludzie na całym świecie darzą pocztę szczególnym sentymentem – piosenki o listonoszach śpiewali Beatlesi i Skaldowie. W Ameryce dochodzi do tego respekt wynikający z roli, jaką spełniła ona w dziejach kraju. Poczta była jedną z kluczowych instytucji scalających w jeden naród rozproszone na niezmierzonych obszarach społeczeństwo imigrantów. Zauważył to Alexis de Tocqueville, podróżujący po Ameryce w latach 30. XIX w. pocztowym dyliżansem. Pierwszym postmistrzem generalnym został w końcu nie kto inny jak Benjamin Franklin, a pozostali ojcowie założyciele zadbali, by nawet w konstytucji znalazła się wzmianka o „drogach pocztowych”.
Zawód listonosza długo był zajęciem dość szanowanym, nieźle płatnym i zaliczanym do klasy średniej. Z czasem stracił na prestiżu, a pracownicy poczty zaczęli pojawiać się w newsach jako strzelający furiaci, niekiedy pod wpływem narkotyków lub po prostu doprowadzani do szału monotonią i bezmyślnością sortowania przesyłek. Nadreprezentacja pocztowców w statystykach śmiertelnych strzelanin znalazła odbicie w określeniu going postal – jak nazywano zachowanie sprawców tego rodzaju zabójstw.
Dodatkowo internet wpędził USPS – United States Postal Service – w finansowy kryzys, z którym do dziś nie może sobie poradzić. Paczki i ulotki reklamowe nie rozwiązują problemu. Pandemia jeszcze pogłębiła ten kryzys, bo wszyscy starają się załatwiać, co się da, elektronicznie. Aż tu nagle okazało się, że amerykańskiej poczcie znowu przypadła rola historyczna – tym razem w tegorocznych wyborach prezydenckich.
In absentia
Jak do tego doszło? Gigantyczna skala epidemii koronawirusa w USA – 7 mln zarażonych, 200 tys. zgonów (pięć razy więcej per capita niż w Niemczech) – sprawia, że znaczna część Amerykanów boi się głosować tradycyjnie, w lokalach wyborczych, i zamierza oddać głos korespondencyjnie.