W nadmorskiej wsi Panagiouda nic nie słychać. Nie docierają tam krzyki protestujących uchodźców, których policja potraktowała kilka dni temu gazem łzawiącym. Nie dochodzi skandowanie dzieci, które z zapamiętaniem uderzają w plastikowe butelki po wodzie: „Azadi! Azadi!” (Wolności!). Tego właśnie żąda 12 tys. osób, które wylądowały na ulicy po pożarze Morii – największego ośrodka przejściowego dla uchodźców w Europie. Tego samego życzą im mieszkańcy Lesbos, którzy są zmęczeni pięcioletnim status quo. Chcą w końcu odzyskać swoją wyspę.
Obojętność na los osób ubiegających się o azyl i brak solidarności usprawiedliwia się teraz pandemią. Grecki rząd poinformował migrantów, że wszyscy pozostaną na wyspie: „Nie będzie żadnych transferów na kontynentalną część Grecji ani do innych krajów Unii Europejskiej. Nie wierzcie plotkom”.
Na początku września władze objęły Morię całkowitą kwarantanną z powodu pierwszych stwierdzonych przypadków koronawirusa. Premier Grecji Kyriakos Mitsotakis sugerował w telewizji, że to migranci podłożyli ogień, ponieważ byli sfrustrowani izolacją. O lockdownie, który w obozie trwa już pół roku, oraz o ostatnich czterech latach, kiedy obóz rozrastał się i stał się piekłem na ziemi, nie wspomniał ani słowem.
Nie lada wyzwanie
Zaraz po pożarze, który wybuchł 8 września, wprowadzono na wyspie czteromiesięczny stan wyjątkowy. Nie z powodu zaistniałej katastrofy humanitarnej, ale ze względu na zagrożenie zdrowia publicznego. Na 85-tysięcznej wyspie jest tylko jeden szpital – w stolicy Mytilene, gdzie mieszka co trzeci mieszkaniec Lesbos.
– Nie mamy wystarczających środków, aby zapewnić im opiekę lekarską i godne życie – stwierdza jeden z wojskowych, który stawia nowy, tymczasowy obóz, czyli pole z białymi namiotami UNHCR na byłym poligonie.