Donald Trump zrobił wszystko na opak, ale niewątpliwie odniósł swój sukces na Bliskim Wschodzie – bez względu na to, czy tego chciał, czy nie. Nie jest to zapewne przypadek, że dzieje się to na kilka tygodni przed wyborami w USA, w czasie gdy premier Izraela Beniamin Netanjahu jest coraz bardziej krytykowany za dotkliwe skutki koronawirusa i staje przed wymiarem sprawiedliwości. Obu liderom ten deal jest teraz bardzo na rękę.
We wtorek w Białym Domu przywódcy USA, Izraela, ministrowie dyplomacji Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Bahrajnu podpisali traktaty pokojowe nazwane Porozumieniem Abrahama. Ze względu na pandemię nie było uścisków dłoni, za to były uśmiechy, pokłony i wzajemne zapewnienia o umiłowaniu pokoju. W tym samym czasie z Gazy w stronę Izraela leciały rakiety, dosłownie unieważniając wszelkie deklaracje złożone w Waszyngtonie.
Amerykańscy prezydenci a Bliski Wschód
Dlaczego uważam, że Trump działa na opak? Przecież jego poprzednicy też próbowali rozgrywać i wygrywać na Bliskim Wschodzie. Jimmy Carter gościł w Camp David izraelskiego premiera Menachema Begina i prezydenta Egiptu Anwara Sadata, a efektem był co traktat pokojowy. Egipt to pierwszy arabski kraj, który uznał prawo do istnienia państwa Izrael. Z kolei Bill Clinton na trawniku przed Białym Domem był świadkiem historycznego uścisku dłoni premiera Icchaka Rabina i przywódcy OWP Jasera Arafata. Podpisane wówczas porozumienia z Oslo stały się podstawą ustanowienia Autonomii Palestyńskiej i zorganizowania jej w sposób, jaki znamy dziś. Clinton patronował też rozmowom króla Jordanii Husajna z Rabinem – podpisano traktat pokojowy i nawiązano stosunki dyplomatyczne.
Także później Amerykanie próbowali doprowadzić do „pokoju na Bliskim Wschodzie”, co w skrócie oznaczałoby porozumienie Izraela i Palestyny, kończące trwający konflikt. Szczególne aspiracje miał w tej kwestii Barack Obama i jego sekretarz stanu John Kerry, który nieustannie krążył między Waszyngtonem a Jerozolimą. Rozmowy załamały się ostatecznie w 2014 r.
Czytaj też: Ile czasu ma Izrael?
Co Trump zrobił inaczej niż jego poprzednicy
Trump też chciał się wykazać, ale ogłoszony przez niego tzw. deal stulecia został z pogardą odrzucony przez Palestyńczyków – oferowane im „państwo” jest de facto pozbawione całej substancji, w dodatku powstałoby pod warunkami, których nigdy nie udałoby się spełnić. Palestyńczycy plan uznali za stronniczy i korzystny przede wszystkim dla Izraela. Zresztą Trump nigdy nie ukrywał, że bliżej mu do niego niż do Palestyny: jako pierwszy prezydent USA i pierwszy światowy przywódca złamał międzynarodowy konsensus – uznał Jerozolimę za stolicę Izraela i przeniósł tam ambasadę. Później zaś uznał suwerenność Izraela nad Wzgórzami Golan, ale nie dał Jerozolimie zielonego światła do aneksji Doliny Jordanu i osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu. Teraz wiemy, dlaczego – to była karta przetargowa w rozmowach z Emiratami. Warunkiem nawiązania stosunków dyplomatycznych okazało się właśnie zawieszenie planu aneksji.
Trump postąpił więc inaczej niż jego poprzednicy i znów na opak – kiedy nie udało się doprowadzić do bezpośredniego porozumienia Izraela z Palestyną, kopnął w stolik. Porzucił próbę rozwiązania nierozwiązywalnego konfliktu i skupił się na innym aspekcie bliskowschodniej układanki, czyli budowaniu sojuszy w obozie państw niechętnych Iranowi. To zaś skończyło się przełomem okrzykniętym „historycznym”: dwa państwa Zatoki Perskiej złamały konsensus osiągnięty w ramach arabskiej inicjatywy pokojowej, zatwierdzonej przez Ligę Państw Arabskich w 2002 r. Zakładała ona normalizację stosunków w regionie z Izraelem, ale dopiero gdy wycofa się on z terytoriów okupowanych, w tym ze wschodniej Jerozolimy i Wzgórz Golan, oraz znajdzie „sprawiedliwe rozwiązanie” sprawy palestyńskich uchodźców. Bahrajn i Emiraty odwracają tę logikę, nawiązując stosunki, choć palestyńsko-izraelski konflikt pozostaje nierozwiązany.
Zanim minister spraw zagranicznych Emiratów Abdullah bin Zajed al-Nahjan podpisał dziś dokumenty, zapewnił, że pomogą Palestyńczykom i spełnią ich nadzieje o niepodległym państwie. W podobnym tonie wypowiedział się minister dyplomacji Bahrajnu Abdullatif al-Zajani, stwierdzając, że Izrael i Palestyna muszą zawrzeć pokój. Jak? Tego dyplomaci nie ujawnili.
Czytaj też: Izrael zmierza w kierunku państwa religijnego
Palestyna znów została na lodzie
Palestyna czuje się zdradzona, wbito jej nóż w plecy. Brutusem są nie tylko Bahrajn i Emiraty, ale cała Liga Państw Arabskich, która w zeszłym tygodniu nie zdecydowała się poprzeć rezolucji potępiającej porozumienie. Premier Palestyny Mohammed Sztajeh oskarża Ligę o bezczynność, stwierdził, że to „czarny dzień w historii państw arabskich”. Ale co tak naprawdę pozostaje Palestynie, gdy coraz więcej państw regionu patrzy raczej w stronę Izraela? Trump zapowiada, że wkrótce w ślady Bahrajnu i Emiratów pójdzie pięć–sześć innych krajów. Dał do zrozumienia, że może to się zdarzyć jeszcze przed listopadowymi wyborami w USA. Bardzo prawdopodobne, że będzie to Oman (na ceremonię do Białego Domu wysłał swojego ambasadora).
Palestyna wciąż może liczyć na poparcie Iranu czy Turcji, ale nie jest to już tak pewne np. ze strony Arabii Saudyjskiej, którą wiążą z USA rozliczne interesy. Arabia w dodatku zgodziła się, by latały nad jej terytorium samoloty między Izraelem a jego nowymi przyjaciółmi w Zatoce.
Palestyna robi więc dobrą minę do złej gry. Spróbuje budować nowy rząd jedności między Hamasem a Fatahem, ale znając długą historię takich nieudanych prób, trudno oczekiwać, by tym razem się udało. Gniew i rozpacz manifestują Palestyńczycy na ulicach Zachodniego Brzegu, lecą rakiety i znów są obawy, czy ich emocje nie przekształcą się w intifadę. Niewiele trzeba – wystarczyłaby zapowiedź, że może się zmienić sytuacja na Wzgórzu Świątynnym. To zapalnik niepokojów. W opublikowanym wspólnym oświadczeniu USA, Izraela i Emiratów jeszcze w sierpniu, gdy ogłoszono, że dojdzie do normalizacji stosunków, napisano m.in., że „wszyscy muzułmanie, którzy w pokoju przybędą, by modlić się w meczecie Al-Aksa i innych świętych miejscach Jerozolimy, powinni być otwarci na pokojowych wyznawców innych wyznań”. Już wtedy czytano to jako zapowiedź zerwania statusu quo, zgodnie z którym na Wzgórzu mogą być obecni wyznawcy innych religii, ale modlą się tylko muzułmanie.
Podczas dzisiejszej ceremonii Trump zapewniał, że porozumienie otwiera muzułmanom drogę do meczetu. Nie zająknął się jednak, że kontrolę nad tym miejscem formalnie sprawuje Jordania...
Czytaj też: Na kogo może liczyć Palestyna?
Co zyskają Izrael, Bahrajn i Emiraty
Trump osiągnął więc sukces, ale dlaczego nie jest to tylko jego sukces? Albo inaczej: dlaczego do porozumienia mogło dojść niezależnie od tego, kto rezyduje w Białym Domu? Najkrócej mówiąc: te umowy nie spadły z nieba. Izrael – choć oficjalnie nie miał dyplomatycznych relacji – przez lata utrzymywał tajne kontakty z wieloma państwami Zatoki Perskiej, których podstawą była niechęć do Iranu. Do Emiratów wchodził trochę bokiem, począwszy od otwarcia w 2015 r. biura przy Międzynarodowej Agencji Energii Odnawialnej w Abu Zabi. Później była wizyta ówczesnej minister kultury Miri Regev w Wielkim Meczecie, izraelski złoty medal na turnieju judo w Emiratach i zaproszenie na Expo 2020 do Dubaju.
Bahrajn to też nie przypadek. To tutaj w 2019 r. odbyła się konferencja poświęcona ekonomicznym aspektom dealu stulecia. To była pierwsza odsłona planu Trumpa – oferta zakładała wpompowanie 50 mld dol. w gospodarkę palestyńską (w połowie na terenach palestyńskich, w połowie w państwach z palestyńską diasporą – Egipcie, Libanie i Jordanii), utworzenie miliona miejsc pracy, podwojenie wartości gospodarki, zmniejszenie o połowę liczby osób żyjących w nędzy. To wszystko Palestyna mogłaby osiągnąć sama, gdyby Izrael zaprzestał okupacji, ale tej kwestii 40-stronicowy dokument akurat nie poświęcił uwagi. Nie było też wzmianki o tym, że sami Palestyńczycy mogliby zdecydować, na co pójdą pieniądze.
Czytaj też: Plan Kushnera grzebie Autonomię Palestyńską
Bahrajn, podobnie jak Emiraty, od lat utrzymuje niejawne relacje z Izraelem, tu też mieszka niewielka, kilkudziesięcioosobowa społeczność żydowska, a jedna z jej przedstawicielek, Houda Nonu, była ambasadorką Bahrajnu w USA. Była też członkinią izby wyższej parlamentu; jej miejsce zajęła Nancy Cheduri, pisarka i biznesmenka, z pochodzenia Żydówka. Kilka lat temu król Hamad bin Ahmed Al Chalifa oficjalnie zainicjował zwyczaj wspólnego świętowania Chanuki, a w 2018 r. Bahrajn uznał prawo Izraela do istnienia.
Co pozostaje Palestynie
Co do tego mają USA? Kraj jest obecny militarnie zarówno w Bahrajnie (Piąta Flota Marynarki Wojennej), jak i w Emiratach (skierowane do bazy w Abu Zabi myśliwce F-35). Emiraty chcą zresztą kupić F-35 i liczą, że porozumienie z Izraelem im w tym pomoże. Na zakup izraelskich technologii liczy Bahrajn. Dla obu państw to wiele korzyści biznesowych, mogą skorzystać takie sektory jak turystyka czy ochrona zdrowia. Poza wszystkim porozumienie zabezpiecza interesy z Białym Domem – bez względu na to, kto tu wygra wybory.
Dla Izraela korzyści też wydają się oczywiste – udało mu się wsadzić kij w szprychy Ligii Państw Arabskich, rozbić jej jedność, de facto osłabić Palestyńczyków. Co więcej, umacnia się koalicja antyirańska w regionie. I sam premier, który przeżywa akurat trudny czas.
Jared Kushner obwieścił, że porozumienie jest początkiem końca izraelsko-arabskiego konfliktu, ale doprawdy trudno zgadnąć, jak miałoby się to stać. Jakimś tropem są wtorkowe słowa Trumpa. Prezydent nie ukrywa, że jednym z celów umowy jest wywarcie presji na Palestyńczykach, by wrócili do stołu negocjacyjnego i przyjęli jakieś porozumienie. W obecnych warunkach nie będzie ono dla nich korzystne, ale przecież Trump tego akurat Palestyńczykom nie obiecywał.