Studenci, uczniowie szkół średnich, młodzi dorośli. To oni stanowią dziś główną siłę białoruskich protestów. Nie bacząc na przemoc, apele oraz prośby zastraszanych przez władze wykładowców i nauczycieli, ryzyko utraty wolności, pracy czy miejsca na uczelni – „bezstraszni”, młodzi Białorusini, od ponad miesiąca wychodzą na ulice. A w razie konieczności osłaniają się nawzajem przed ciosami gumowych dubinek OMON-u, sił specjalnych policji.
– Mam 73 lata i nigdy nie żyłam w prawdziwie wolnym kraju – mówi Nina Bagińska, mieszkanka Mińska, podczas akcji solidarnościowej na Komarówce, na przedmieściach stolicy. – Biorę udział w każdym proteście, głównie ze względu na moje dzieci, wnuki, młode pokolenie. Stoi na placu Niezależności i zachwyca się ich siłą i determinacją. – My po upadku ZSRR biegaliśmy po ulicach, krzycząc „wolność, wolność!”, nie wiedząc, czym jest ta wolność. A dzisiejsza młodzież doskonale to rozumie. Według pani Niny role powinny się odwrócić i teraz to oni, starzy, powinni słuchać młodych.
Pani Nina się wyróżnia. Niewysoka, siwiutka, zawsze z uszytą samodzielnie biało-czerwono-białą flagą, niegdyś narodową, którą Aleksandr Łukaszenka w pierwszych latach swoich rządów zastąpił radziecką, czerwono-zieloną. Funkcjonariusze OMON-u za każdym razem zabierają jej tę flagę. Takich jak ona nie ma jednak na akcjach zbyt wielu. Ulicami Mińska i innych białoruskich miast kroczą przede wszystkim ci, którzy czasów sprzed rządów Łukaszenki nie mogą pamiętać.
– Mam 21 lat, studiuję filozofię. Nie chcę mówić, że interesuję się polityką od dziecka, bo to nieprawda, ale pamiętam pierwsze wydarzenie, które na mnie jakoś wpłynęło. Choć wtedy jeszcze nie rozumiałam, co się dzieje – opowiada Polina, którą spotykam w Mińsku na marszu organizowanym pod hasłem „Nowa, wolna Białoruś”.