Donald Trump od początku wiedział, jak groźny jest koronawirus, i z premedytacją wprowadzał w błąd amerykańską opinię publiczną, bagatelizując niebezpieczeństwo. To najważniejsza informacja z ukazującej się w USA najnowszej książki legendarnego dziennikarza Boba Woodwarda „Rage” (Wściekłość). Zbierając do niej materiały, demaskator afery Watergate przeprowadził 18 wywiadów on-the-record z prezydentem. Najciekawszymi szczegółami podzieli się w niedzielę w programie telewizji CBS „60 Minutes”.
Książka Woodwarda oprócz rewelacji o covidowej polityce Trumpa zawiera druzgocące wypowiedzi byłych najbliższych współpracowników na jego temat. Prezydent jest „niebezpieczny” i „nie nadaje się” na naczelnego wodza, „nie ma moralnego kompasu” – komentuje były sekretarz obrony James Mattis. Putin musi „coś mieć na Trumpa, bo jak inaczej wytłumaczyć zachowanie prezydenta?” – pyta były dyrektor krajowego wywiadu Dan Coats. A szef Instytutu Immunologii i Chorób Zakaźnych dr Anthony Fauci miał powiedzieć, że „jedynym jego [Trumpa] celem jest wygrać walkę o reelekcję”. To wszystko już na ogół wiemy, braki i złowrogie rysy charakteru prezydenta znamy z obserwacji, niezliczonych doniesień medialnych i książek. Nowością, i to szalenie ważną, są relacje Woodwarda o tym, jak potraktował sprawę koronawirusa.
Czytaj też: Bratanica diagnozuje Trumpa
Wirus szkodliwy dla zdrowia i reelekcji
Już pod koniec stycznia w Białym Domu odbyło się supertajne zebranie. Doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Robert O′Brien przedstawił mu konkluzję wywiadu, oświadczając, że Covid-19 „będzie największym zagrożeniem bezpieczeństwa w czasie całej pana prezydentury”. 7 lutego, kiedy epidemia w kraju dopiero się zaczynała, Trump powiedział Woodwardowi, że sytuacja jest dużo groźniejsza, niż on sam publicznie przyznaje. Opisywał, że wirus roznosi się drogą powietrzną, i oświadczył, że „jest bardziej śmiertelny niż nawet ostra grypa”.
Tymczasem w lutym, gdy z Chin i innych krajów dochodziły wiadomości o pandemii, a w USA notowano pierwsze zachorowania, Trump mówił o nich lekceważąco, zapewniał, że nie ma się czym przejmować, „ryzyko jest niskie”, sytuacja pod kontrolą, a zaraza wkrótce zostanie opanowana. W rozmowie z Woodwardem otwarcie przyznał, że celowo „starał się pomniejszyć znaczenie” pandemii.
Na konferencji prasowej w środę Trump oświadczył, że postępował tak, „żeby nie siać paniki”. Jak poprzednio twierdził też, że rząd zrobił wszystko, by zapobiec szerzeniu się wirusa, wspominając o wprowadzonym zakazie wjazdu Chińczyków do USA. Tego tłumaczenia nie da się obronić. Trudno uwierzyć, że Trumpowi zależy, by Amerykanów uspokoić, skoro nie ma np. nic przeciwko temu, by ogromnie bali się demonstrantów z Black Lives Matter, anarchistów, lewaków i innych odmieńców, a nawet podsyca wszelkie napięcia. Koronawirusa bagatelizował, bo tak jak wszystkim autokratom nie podobał mu się alarm wokół kataklizmu, choćby naturalnego, zakłócający oficjalnie różowy obraz jego prezydentury. A przede wszystkim czuł, że pandemia będzie miała negatywne reperkusje dla gospodarki, która do lutego rozwijała się pomyślnie, co było jego głównym atutem w roku wyborczym. Czuł, że kryzys zdrowotny zagraża jego reelekcji.
Czytaj też: Ameryka przegrywa bój z Covid-19. Z winy Trumpa
Zaraza w USA, wina Trumpa
Stąd stwarzanie fałszywego poczucia bezpieczeństwa, puste zapewnienia, że nic strasznego się nie dzieje, kwestionowanie ostrzeżeń ekspertów, dyskredytowanie fachowców, jak dr Fauci, demonstracyjne nienoszenie maseczki i sugerowanie, że nie trzeba przestrzegać obostrzeń wprowadzanych przez stanowych gubernatorów. Dla ok. 30–40 proc. Amerykanów Trump wciąż był autorytetem, więc lekceważyli zalecenia o zachowywaniu dystansu. Skutki były łatwe do przewidzenia – gwałtowny wzrost zachorowań i zgonów wiosną na obu wybrzeżach, a później także na wiejsko-małomiasteczkowej prowincji. Przeważająca większość epidemiologów jest przekonana – chociaż nie ma wśród nich pełnej zgody – że gdyby restrykcje wprowadzono wcześniej i gdyby ich przestrzegano, liczba ofiar zarazy byłaby najpewniej znacznie mniejsza i uratowano by życie setek tysięcy osób.
Do tego doszedł brak przywództwa w walce z pandemią – chaos w Białym Domu, kłótnie w ekipie zarządzania kryzysem, wzajemne oskarżanie się i spychanie odpowiedzialności za porażki w relacjach Waszyngtonu z gubernatorami, upolitycznienie batalii o zdrowie, czego wyrazem były demonstracje przeciwników restrykcji z banerami na cześć prezydenta. Można argumentować, że w wielu innych krajach, w tym europejskich, rządy nie były przygotowane na kataklizm, wszędzie brakowało sprzętu medycznego. Jednak faktem jest, że w Stanach jest pięć razy więcej zgonów per capita niż w Niemczech, i chociaż stanowią one tylko 4 proc. ludności świata, to przypada na nie ok. 25 proc. światowych przypadków choroby. Odpowiedzialność Trumpa za tę sytuację nie ulega wątpliwości.
Czytaj też: Trump wciąż wini Chiny za wirusa. Sprytnie lawiruje
Trump miał mówić, co myśli
To, jak bardzo prezydent zawiódł w czasie kryzysu, jest w czasie kampanii ważnym argumentem dla jego demokratycznego rywala Joego Bidena. Były wiceprezydent zaatakował już Trumpa, nawiązując do rewelacji z książki Woodwarda. Szerszy zasięg pandemii wywołał już bowiem fatalne konsekwencje dla gospodarki w związku z lockdownem i unieruchomieniem całych jej sektorów.
Sondaże wskazują, że Amerykanie oceniają podejście Trumpa do zarazy nawet gorzej niż całokształt jego prezydentury. Niewykluczone, że niedawna poprawa słupków prezydenta po przedwyborczej konwencji republikanów po książce Woodwarda się odwróci. Zauważmy bowiem, że ujawniła ona także, jak prezydent świadomie i cynicznie wprowadza w błąd opinię, mówiąc jedno prywatnie (w wywiadach z dziennikarzem), a co innego publicznie. Podważa to renomę Trumpa – przynajmniej wśród jego zwolenników – że jest przynajmniej politykiem, który „mówi, co myśli”, więc zawsze wiadomo, czego od niego oczekiwać.