Do Aleksandra Łukaszenki już dotarło, że może zapomnieć o poparciu w szerszych grupach społecznych i została mu już tylko najtwardsza baza, więc to ją stara się zradykalizować, żeby pomogła mu sterroryzować resztę społeczeństwa. Zależało mu na tym, żeby odzyskać powagę, gdy został wygwizdany w wielkich fabrykach Mińska. Cała Białoruś mogła zobaczyć, że dyktator – sam tak o sobie mówi – jest słaby. Organizuje teraz kolejne wiece, ale już całkowicie wyreżyserowane. Zwozi na nie wyłącznie swoich zwolenników. Wsiadają w autokar, dostają wydrukowane na jednej sztancy hasła i chorągiewki (na wiecach opozycji flagi i hasła tworzy się samemu), ćwiczą slogany (zawsze trzy albo cztery takie same: „Belarus eta my”, „Ja-my-Baćka”, „Białorusi nie oddamy”), przechodzą przez miasto, pojawiają się na ogrodzonym placu, wiecują, idą z powrotem i są rozwożeni do domów.
Łukaszenka z amerykańskiego filmu
Pojechałem na taki wiec w miejscu newralgicznym, bo w Grodnie, którego pacyfikację Łukaszenka obiecał w piątek. Rzeczywiście Grodno zdążyło się już niemal wyzwolić spod władzy Łukaszenki. Na stronę protestujących przeszły media publiczne, areszty opustoszały, a władze zaczęły ulegać opozycji. Dlatego Łukaszenka zapowiedział, że porządek zrobi wojsko. I w sobotę przyleciał na poligon pod miastem. Następnie na pl. Lenina o godz. 14 dał przemówienie na zorganizowanym przez władze i naszpikowanym smutnymi panami wiecu.
Przed Łukaszenką wystąpiła seria odpowiednio dobranych przedmówców: robotnik odrzucający pomysł strajku w swoim zakładzie; wojskowy ze straży granicznej, który domaga się zaprowadzenia porządku w państwie; pani ze Związku Kobiet Białorusi, której nie podoba się, co robią kobiety na ulicach. Na końcu dziecko powiedziało wierszyk (na podobnym wiecu w Mińsku była piosenka). I wtedy na jednej z ulic dojazdowych z czarnych limuzyn wysiadł prezydent i jego świta, jak w amerykańskim filmie. I poszli w stronę sceny.
Łukaszenka jest bardzo dobrym mówcą, nie można mu tego odmówić. Szczególnie dobrze czuje się wśród swoich. Wśród niechętnych mu robotników stracił rezon, ale w wyreżyserowanym spektaklu czuł się wspaniale. Przypomniał najpierw o tym, jak to od Grodna zaczął się jego marsz po władzę w latach 90., a także jaki bałagan panował wtedy w państwie. Odwołał się do mitu wielkiej wojny ojczyźnianej, czyli II wojny światowej, która zaczęła się, jak wiadomo, w 1941 r. Wszystko po to, by ustawić opozycję i jej biało-czerwono-białe flagi jako przedłużenie nacjonalistycznego, faszystowskiego zagrożenia. Szczególne miejsce poświęcił polskim prowokatorom. Tłum krzyczał: „Białorusi nie oddamy!”. Łukaszenka zauważył, że przebiegająca niedaleko Grodna granica to nie jest tylko granica Białorusi, ale także Związku Rosji i Białorusi.
Następnie powitał nowego gubernatora (dotychczasowego ministra zdrowia) po tym, jak starego wyrzucił. Ze strajkującymi polecił zrobić to samo, skoro nie chcą pracować. A funkcjonariuszom z MSW i KGB dał czas do niedzieli, żeby skończyć z demonstracjami. „Od poniedziałku władza ma być władzą!”. Podziękował OMON-owi za zaangażowanie i wyrzeczenia. Zebrał wielkie brawa i poszedł. W tym czasie trwało już aresztowanie najaktywniejszych robotników i rozbijanie strajkomów, czyli komitetów strajkowych. Od poniedziałku ludzie mają iść do pracy, inaczej reżim tego nie przetrwa, i bardzo prawdopodobne, że zastraszeni pójdą.
Czytaj też: Dwie rzeczywistości na Białorusi. Kiedy się przetną?
Nie wypaliła strzelba Łukaszenki
Kontrmanifestacja w Grodnie była niewielka i znajdowała się nie obok wiecu Łukaszenki, ale pod aresztem. Tak w Grodnie, jak w Mińsku wydawało się, że groźby dyktatora działają. Nie ma się co dziwić, skoro słynący z braku skrupułów Łukaszenka polecił wojsku i służbom „skończyć z demonstracjami”. Tylko że znowu nie chciały podporządkować się kobiety. W sobotę na Komarowce w Mińsku o 14 zebrało się ich kilka tysięcy. Poszły pod KGB, co ośmieszyło władze, bo to przecież KGB dostało zadanie spacyfikowania demonstracji. Główny wiec zaplanowano na 14 w niedzielę. Ludzie mieli zbierać się w grupy i razem przyjść na pl. Niepodległości.
Od rana widać było jeżdżące po Mińsku milicyjne suki, samochody z armatkami wodnymi, platformy i różne inne samochody używane przez służby. Wydawało się, że na pl. Niepodległości pojawi się góra kilka tysięcy młodych ludzi. Drogi dojazdowe były zablokowane przez milicję i OMON. Cztery stacje metra zamknięto, wozy porozstawiano po okolicy. Zza plandeki co jakiś czas ktoś wypatrywał, co się dzieje.
Czytaj też: To ich Sierpień. Jak obudziła się Białoruś?
W stosunku do poprzednich, niemal codziennie odbywających się tam manifestacji pojawiło się kilka nowości: z głośników zaczęły lecieć ostrzeżenia wobec protestujących i nawoływania do rozejścia się. Między komunikatami władza serwowała zebranym wybór pieśni sowieckich rozlegający się ze szczekaczek. Nic to nie dało, bo ostrzeżenia były zakrzykiwane, a pieśni wywoływały rozbawienie. W pewnym sensie ta estetyka zgrała się z inną nowością: flagami sowieckimi Białorusi (czyli oficjalnie obowiązującymi, zielono-czerwonymi), które po raz pierwszy zaczęły pojawiać się na zgromadzeniach opozycji. Najczęściej w towarzystwie biało-czerwono-białych. Sygnał był czytelny: „nie chodzi nam o konflikt”, wyciągamy do was rękę. Przez jakiś czas ludzie w napięciu oczekiwali, co się wydarzy. Władza powiesiła strzelbę w pierwszym akcie, a przed sztuką zapowiedziała, że ta strzelba wypali. Przypomniała o tym jeszcze w czasie zgromadzenia. W mediach niezależnych pojawiła się informacja: minister spraw wewnętrznych Jurij Karajew ostrzegł, że wojsko wyjedzie na ulice, jeśli demonstracje będą kontynuowane.
Radosław Sikorski: Polska mogłaby rozgrywać kryzys na Białorusi
Żołnierze za barykadą zasieków
Internet był znowu wyłączony (państwowa sieć przyznała się do tego z polecenia władz), ale ludzie już dawno nauczyli się zwoływać na Telegramie lub SMS-ami. Może dlatego z czasem ich liczba urosła do kilkudziesięciu tysięcy, a plac został zajęty w całości. Po dwóch godzinach ludzie ruszyli pod hotel Planeta obok pomnika Stella. To tam odbyła się pierwsza demonstracja w niedzielę wyborczą 9 sierpnia, rozpędzona przez OMON. I to tam tydzień później zebrało się 200 tys. (według innych szacunków dużo więcej) osób. Wokół Stelli rozstawione było wojsko i zasieki. Władza zdążyła znaleźć sobie taki pretekst, że zamierza chronić pomniki.
I rzeczywiście pod Stellą stali żołnierze. Z bliska można było zauważyć, że to młodzi poborowi za barykadą z drutu kolczastego. Wyglądali na bardziej przerażonych sytuacją, niż mogli być demonstranci. Ten niekończący się szereg wyglądał komicznie – tak jakby władza też postanowiła zrobić sobie „łańcuszek solidarności”. Na plac dotarło między 100 a 200 tys. ludzi. Wrażenie było takie jak tydzień temu. A tego się nikt nie spodziewał. Znowu w całym mieście zawyły klaksony, lekarze z karetek pozdrawiali ludzi znakiem V, rozległy się „Pieriemien” i „Mury”. Wszyscy byli razem i zamiast strachu zapanował taki sam entuzjazm jak tydzień temu, gdy Łukaszenka leżał na deskach i sypało mu się całe państwo.
Okazało się, że jego groźby znowu nic nie dały. Kolumna ludzi postanowiła iść w stronę Pałacu Niepodległości, wielkiej i kiczowatej rezydencji dyktatora. Przed nią władza rozstawiła wszystko, czym dysponują OMON i milicja. Zapowiadało się na taką samą konfrontację i strzelanie do demonstrantów jak te przy metrze Puszkinskaja. I wtedy znowu doszło do czegoś niespodziewanego. Ludzie podeszli pod tych uzbrojonych omonowców i spokojnie odeszli. To była demonstracja „siły bezsilnych”.
Dyktator z kałasznikowem
Wracając, mogli zobaczyć w górze helikopter. To latał prezydent z kałasznikowem w ręku, któremu śni się po nocach los Mubaraka, Ceausescu, Kaddafiego i Husajna. Tak kończyli ci, którzy nie umieli pogodzić się z utratą władzy. Łukaszence chodziło chyba o pokazanie, że ma nad wszystkim kontrolę, ale wyszło dokładnie odwrotnie. Ten karabin przy sobie i uzbrojenie nastoletniego syna tworzyły wrażenie, jakby Łukaszenka bał się o swoje życie i nie ufał nawet najbliższym. Scena, jak podchodzi pod bramę i pyta, czy na pewno nikogo już nie ma, a następnie dziękuje młodym milicjantom, wyglądała jak z maja 1945 r., gdy oderwany od rzeczywistości przywódca III Rzeszy chce natchnąć do walki ostatnich lojalnych, a wszystko dookoła się wali. Oczywiście Łukaszenka to nie Hitler, a jego siły zbrojne nie są rozbite, ale wrażenie schyłkowości władzy i oderwanego od rzeczywistości dyktatora jest podobne.
Białoruś może być bardzo blisko obalenia dyktatora i o tym nawet nie wiedzieć. Nawet najsilniejszy przywódca traci władzę wtedy, gdy przestaje być słuchany. A przestaje być słuchany, gdy robi się śmieszny.
Czytaj też: Co dalej z Białorusią? Co zrobi Polska, co reszta świata?