Świat

Białorusini znowu się nie przestraszyli. Obalą dyktatora?

Białorusini wciąż protestują. Mińsk, 23 sierpnia 2020 r. Białorusini wciąż protestują. Mińsk, 23 sierpnia 2020 r. Vasily Fedosenko / Forum
Znowu zawyły klaksony, rozległy się „Pieriemien” i „Mury”. Zamiast strachu zapanował taki entuzjazm jak tydzień temu, gdy Łukaszenka leżał na deskach i sypało mu się całe państwo.

Do Aleksandra Łukaszenki już dotarło, że może zapomnieć o poparciu w szerszych grupach społecznych i została mu już tylko najtwardsza baza, więc to ją stara się zradykalizować, żeby pomogła mu sterroryzować resztę społeczeństwa. Zależało mu na tym, żeby odzyskać powagę, gdy został wygwizdany w wielkich fabrykach Mińska. Cała Białoruś mogła zobaczyć, że dyktator – sam tak o sobie mówi – jest słaby. Organizuje teraz kolejne wiece, ale już całkowicie wyreżyserowane. Zwozi na nie wyłącznie swoich zwolenników. Wsiadają w autokar, dostają wydrukowane na jednej sztancy hasła i chorągiewki (na wiecach opozycji flagi i hasła tworzy się samemu), ćwiczą slogany (zawsze trzy albo cztery takie same: „Belarus eta my”, „Ja-my-Baćka”, „Białorusi nie oddamy”), przechodzą przez miasto, pojawiają się na ogrodzonym placu, wiecują, idą z powrotem i są rozwożeni do domów.

Łukaszenka z amerykańskiego filmu

Pojechałem na taki wiec w miejscu newralgicznym, bo w Grodnie, którego pacyfikację Łukaszenka obiecał w piątek. Rzeczywiście Grodno zdążyło się już niemal wyzwolić spod władzy Łukaszenki. Na stronę protestujących przeszły media publiczne, areszty opustoszały, a władze zaczęły ulegać opozycji. Dlatego Łukaszenka zapowiedział, że porządek zrobi wojsko. I w sobotę przyleciał na poligon pod miastem. Następnie na pl. Lenina o godz. 14 dał przemówienie na zorganizowanym przez władze i naszpikowanym smutnymi panami wiecu.

Przed Łukaszenką wystąpiła seria odpowiednio dobranych przedmówców: robotnik odrzucający pomysł strajku w swoim zakładzie; wojskowy ze straży granicznej, który domaga się zaprowadzenia porządku w państwie; pani ze Związku Kobiet Białorusi, której nie podoba się, co robią kobiety na ulicach. Na końcu dziecko powiedziało wierszyk (na podobnym wiecu w Mińsku była piosenka). I wtedy na jednej z ulic dojazdowych z czarnych limuzyn wysiadł prezydent i jego świta, jak w amerykańskim filmie. I poszli w stronę sceny.

Łukaszenka jest bardzo dobrym mówcą, nie można mu tego odmówić. Szczególnie dobrze czuje się wśród swoich. Wśród niechętnych mu robotników stracił rezon, ale w wyreżyserowanym spektaklu czuł się wspaniale. Przypomniał najpierw o tym, jak to od Grodna zaczął się jego marsz po władzę w latach 90., a także jaki bałagan panował wtedy w państwie. Odwołał się do mitu wielkiej wojny ojczyźnianej, czyli II wojny światowej, która zaczęła się, jak wiadomo, w 1941 r. Wszystko po to, by ustawić opozycję i jej biało-czerwono-białe flagi jako przedłużenie nacjonalistycznego, faszystowskiego zagrożenia. Szczególne miejsce poświęcił polskim prowokatorom. Tłum krzyczał: „Białorusi nie oddamy!”. Łukaszenka zauważył, że przebiegająca niedaleko Grodna granica to nie jest tylko granica Białorusi, ale także Związku Rosji i Białorusi.

Następnie powitał nowego gubernatora (dotychczasowego ministra zdrowia) po tym, jak starego wyrzucił. Ze strajkującymi polecił zrobić to samo, skoro nie chcą pracować. A funkcjonariuszom z MSW i KGB dał czas do niedzieli, żeby skończyć z demonstracjami. „Od poniedziałku władza ma być władzą!”. Podziękował OMON-owi za zaangażowanie i wyrzeczenia. Zebrał wielkie brawa i poszedł. W tym czasie trwało już aresztowanie najaktywniejszych robotników i rozbijanie strajkomów, czyli komitetów strajkowych. Od poniedziałku ludzie mają iść do pracy, inaczej reżim tego nie przetrwa, i bardzo prawdopodobne, że zastraszeni pójdą.

Czytaj też: Dwie rzeczywistości na Białorusi. Kiedy się przetną?

Nie wypaliła strzelba Łukaszenki

Kontrmanifestacja w Grodnie była niewielka i znajdowała się nie obok wiecu Łukaszenki, ale pod aresztem. Tak w Grodnie, jak w Mińsku wydawało się, że groźby dyktatora działają. Nie ma się co dziwić, skoro słynący z braku skrupułów Łukaszenka polecił wojsku i służbom „skończyć z demonstracjami”. Tylko że znowu nie chciały podporządkować się kobiety. W sobotę na Komarowce w Mińsku o 14 zebrało się ich kilka tysięcy. Poszły pod KGB, co ośmieszyło władze, bo to przecież KGB dostało zadanie spacyfikowania demonstracji. Główny wiec zaplanowano na 14 w niedzielę. Ludzie mieli zbierać się w grupy i razem przyjść na pl. Niepodległości.

Od rana widać było jeżdżące po Mińsku milicyjne suki, samochody z armatkami wodnymi, platformy i różne inne samochody używane przez służby. Wydawało się, że na pl. Niepodległości pojawi się góra kilka tysięcy młodych ludzi. Drogi dojazdowe były zablokowane przez milicję i OMON. Cztery stacje metra zamknięto, wozy porozstawiano po okolicy. Zza plandeki co jakiś czas ktoś wypatrywał, co się dzieje.

Czytaj też: To ich Sierpień. Jak obudziła się Białoruś?

W stosunku do poprzednich, niemal codziennie odbywających się tam manifestacji pojawiło się kilka nowości: z głośników zaczęły lecieć ostrzeżenia wobec protestujących i nawoływania do rozejścia się. Między komunikatami władza serwowała zebranym wybór pieśni sowieckich rozlegający się ze szczekaczek. Nic to nie dało, bo ostrzeżenia były zakrzykiwane, a pieśni wywoływały rozbawienie. W pewnym sensie ta estetyka zgrała się z inną nowością: flagami sowieckimi Białorusi (czyli oficjalnie obowiązującymi, zielono-czerwonymi), które po raz pierwszy zaczęły pojawiać się na zgromadzeniach opozycji. Najczęściej w towarzystwie biało-czerwono-białych. Sygnał był czytelny: „nie chodzi nam o konflikt”, wyciągamy do was rękę. Przez jakiś czas ludzie w napięciu oczekiwali, co się wydarzy. Władza powiesiła strzelbę w pierwszym akcie, a przed sztuką zapowiedziała, że ta strzelba wypali. Przypomniała o tym jeszcze w czasie zgromadzenia. W mediach niezależnych pojawiła się informacja: minister spraw wewnętrznych Jurij Karajew ostrzegł, że wojsko wyjedzie na ulice, jeśli demonstracje będą kontynuowane.

Radosław Sikorski: Polska mogłaby rozgrywać kryzys na Białorusi

Żołnierze za barykadą zasieków

Internet był znowu wyłączony (państwowa sieć przyznała się do tego z polecenia władz), ale ludzie już dawno nauczyli się zwoływać na Telegramie lub SMS-ami. Może dlatego z czasem ich liczba urosła do kilkudziesięciu tysięcy, a plac został zajęty w całości. Po dwóch godzinach ludzie ruszyli pod hotel Planeta obok pomnika Stella. To tam odbyła się pierwsza demonstracja w niedzielę wyborczą 9 sierpnia, rozpędzona przez OMON. I to tam tydzień później zebrało się 200 tys. (według innych szacunków dużo więcej) osób. Wokół Stelli rozstawione było wojsko i zasieki. Władza zdążyła znaleźć sobie taki pretekst, że zamierza chronić pomniki.

I rzeczywiście pod Stellą stali żołnierze. Z bliska można było zauważyć, że to młodzi poborowi za barykadą z drutu kolczastego. Wyglądali na bardziej przerażonych sytuacją, niż mogli być demonstranci. Ten niekończący się szereg wyglądał komicznie – tak jakby władza też postanowiła zrobić sobie „łańcuszek solidarności”. Na plac dotarło między 100 a 200 tys. ludzi. Wrażenie było takie jak tydzień temu. A tego się nikt nie spodziewał. Znowu w całym mieście zawyły klaksony, lekarze z karetek pozdrawiali ludzi znakiem V, rozległy się „Pieriemien” i „Mury”. Wszyscy byli razem i zamiast strachu zapanował taki sam entuzjazm jak tydzień temu, gdy Łukaszenka leżał na deskach i sypało mu się całe państwo.

Okazało się, że jego groźby znowu nic nie dały. Kolumna ludzi postanowiła iść w stronę Pałacu Niepodległości, wielkiej i kiczowatej rezydencji dyktatora. Przed nią władza rozstawiła wszystko, czym dysponują OMON i milicja. Zapowiadało się na taką samą konfrontację i strzelanie do demonstrantów jak te przy metrze Puszkinskaja. I wtedy znowu doszło do czegoś niespodziewanego. Ludzie podeszli pod tych uzbrojonych omonowców i spokojnie odeszli. To była demonstracja „siły bezsilnych”.

Dyktator z kałasznikowem

Wracając, mogli zobaczyć w górze helikopter. To latał prezydent z kałasznikowem w ręku, któremu śni się po nocach los Mubaraka, Ceausescu, Kaddafiego i Husajna. Tak kończyli ci, którzy nie umieli pogodzić się z utratą władzy. Łukaszence chodziło chyba o pokazanie, że ma nad wszystkim kontrolę, ale wyszło dokładnie odwrotnie. Ten karabin przy sobie i uzbrojenie nastoletniego syna tworzyły wrażenie, jakby Łukaszenka bał się o swoje życie i nie ufał nawet najbliższym. Scena, jak podchodzi pod bramę i pyta, czy na pewno nikogo już nie ma, a następnie dziękuje młodym milicjantom, wyglądała jak z maja 1945 r., gdy oderwany od rzeczywistości przywódca III Rzeszy chce natchnąć do walki ostatnich lojalnych, a wszystko dookoła się wali. Oczywiście Łukaszenka to nie Hitler, a jego siły zbrojne nie są rozbite, ale wrażenie schyłkowości władzy i oderwanego od rzeczywistości dyktatora jest podobne.

Białoruś może być bardzo blisko obalenia dyktatora i o tym nawet nie wiedzieć. Nawet najsilniejszy przywódca traci władzę wtedy, gdy przestaje być słuchany. A przestaje być słuchany, gdy robi się śmieszny.

Czytaj też: Co dalej z Białorusią? Co zrobi Polska, co reszta świata?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama