Na berlińskim lotnisku Schönefeld pracownicy medyczni jeszcze dają radę: przez sześć dni po wprowadzeniu obowiązku testowania na obecność koronawirusa przeprowadzili ich ponad 3 tys. Średnio 500 osób dziennie. Będzie więcej.
Od 1 sierpnia testy dla osób wracających z krajów wysokiego ryzyka są obowiązkowe. Na ciągle aktualizowanej liście Instytutu Roberta Kocha jest ich prawie 150 – obok Rosji, Turcji czy Egiptu są również państwa unijne: Luksemburg, belgijska Antwerpia, a od soboty 15 sierpnia Hiszpania (z wyłączeniem Wysp Kanaryjskich, ale z popularną Majorką).
Koronawirus w Niemczech. Po pierwsze: kontrola
Na wykonanie bezpłatnego testu, dobrowolnie albo obowiązkowo, podróżni mają 72 godziny. Potem mogą się zbadać tylko u lekarzy rodzinnych. Do czasu otrzymania negatywnego wyniku obowiązuje ścisła kwarantanna domowa. Dwutygodniowa w przypadku niepoddania się testowi po powrocie z kraju ryzyka.
Już po paru dniach okazało się, że obowiązek przerasta gdzieniegdzie władze. W Bawarii wyszło na jaw, że poddający się testom dobrowolnie (obowiązek wprowadzono 8 sierpnia) musieli czekać na wyniki znacznie dłużej niż planowane maksymalnie trzy dni – niektórzy od lipca. Przynajmniej 900 osób okazało się zakażonych. Ilu spośród nich zainfekowało krewnych, sąsiadów czy współpracowników, nie wiadomo. Bawarska minister zdrowia podała się do dymisji, nieprzyjętej przez premiera landu Markusa Södera, i mocno zatrzęsła jego pozycją. Söder jest szefem CSU, siostrzanej partii CDU w Bawarii; był wymieniany jako jeden z możliwych kandydatów na stanowisko kanclerza.
W Berlinie testy można zrobić na obu lotniskach (Schönefeld i Tegel) i centralnym dworcu autobusowym (ZOB), w innych miastach punkty do badań też ulokowane są najczęściej na lotniskach i dworcach. Mobilne punkty przyjmują tylko osoby bez objawów choroby – te z objawami muszą udać się do specjalnych miejsc wyznaczanych przez urzędy zdrowia.
Testy są bezpłatne, co spotkało się z krytyką wielu niemieckich polityków. „Jeżeli kogoś stać na urlop i podejmuje ryzyko wyjazdu, to powinien móc też pokryć koszty testu, a nie oczekiwać, by pokryło je solidarnie społeczeństwo” – brzmi zarzut. Każdy przypadek wykrytego nosiciela zmniejsza ryzyko niekontrolowanego rozprzestrzeniania się wirusa – tłumaczy minister zdrowia Jens Spahn. Podstawowa reguła – kontrola.
Czytaj też: We Włoszech wirus osłabł, ale nikt nie triumfuje
Dyscyplina, bunt, maseczki i dystans
A ryzyko istnieje. Wskaźnik R wynosi teraz 1,08, a od czwartku 6 sierpnia liczba notowanych zachorowań przekraczała tysiąc przypadków dziennie i jest najwyższa od maja. Wprawdzie w niedzielę nowych zachorowań ubyło, ale eksperci obawiają się, że ponowne otwarcie szkół i powrót zakładów do normalnego trybu pracy może sprawić, że wirus przyspieszy.
W Niemczech paniki nie widać, a obostrzenia były przez cały czas mniejsze niż w Polsce. Nigdy nie zamknięto lasów czy parków miejskich (należało tylko zachowywać dystans). Otwarte są studia fitness, odkryte baseny, place zabaw dla dzieci. W środkach komunikacji czy sklepach obowiązek noszenia masek został wprowadzony znacznie później niż nad Wisłą, bo od końca kwietnia, i to w różnych landach w różnym czasie. Wielu Niemców długo uważało, że to nadmierne ograniczanie ich wolności.
Dziś większość z nich (80 proc.), jak pokazują sondaże, noszenie masek i obowiązek dystansu społecznego uważa za słuszne i stosuje się do nakazów. Jeszcze więcej, bo 91 proc., uznaje za niepotrzebne protesty przeciw obostrzeniom. Jedna z najgłośniejszych tego typu demonstracji odbyła się w Berlinie. Zjednoczyła ludzi wywodzących się z zupełnie odmiennych środowisk: antyszczepionkowców, skrajnych prawicowców (np. tzw. Reichsbürger: obywateli Rzeszy nieuznających legalności RFN), anarchistów.
Według organizatorów miało w nim uczestniczyć ponad milion osób (jeden z polityków AfD pisał na Twitterze o 1,2 mln), na podstawie zdjęć i statystyk policyjnych liczbę protestujących oszacowano na ok. 20 tys. Demonstracja została rozwiązana ze względu na notoryczne łamanie ograniczeń epidemicznych (brak odstępów bądź maseczek). Inne, jak w sobotę 8 sierpnia w Stuttgarcie, na której zebrało się 500 osób, przebiegały zgodnie z zasadami sanitarnymi.
Czytaj też: Koronawirus szaleje w Australii
Maseczki w klasach, sklepach, komunikacji
Sami Niemcy oceniają, że większość społeczeństwa stosuje się do nakazów i zaleceń (w sondażu dla RTL: 87 proc.). Przynajmniej we własnym kraju. Bo o wielkich imprezach organizowanych przez niemieckich urlopowiczów na Majorce (w efekcie Hiszpanie zaostrzyli przepisy sanitarne) czy na plażach Bułgarii media informują na bieżąco w potępiającym lekceważące zachowanie tonie. Choć i w dużych niemieckich miastach regularnie dochodziło do tzw. koronaimprez, a policja często musiała interweniować.
Nakaz zasłaniania ust i nosa obowiązuje obecnie w całym kraju w transporcie publicznym, sklepach czy budynkach użyteczności publicznej. W obawie przed drugą falą wirusa zaostrzono kary za notoryczne łamanie prawa. Niektóre landy nie wprowadziły konkretnych kar za brak maski, w innych mandat wynosi od 15 do nawet 500 euro (Berlin). Będą obowiązywały w szkołach w związku z ich ponownym otwarciem (wiosną obowiązywało nauczanie zdalne). W niektórych landach obowiązują tylko na korytarzach i w stołówkach, w innych dzieci muszą ich używać również w klasach.
Co ciekawe, w Berlinie to rodzice domagają się obowiązku noszenia maseczek w salach, podczas gdy władze uznały to za bezsens, bo za wystarczający środek zapobiegawczy uważają półtorametrowy odstęp między uczniami. Dzieci i młodzież wróciły już do szkół w sąsiadującej z Polską Meklemburgii-Pomorzu Przednim (po kilku dniach zamknięto dwie placówki: w jednej pracowała zakażona nauczycielka, w drugiej uczył się zakażony uczeń) czy Hamburgu. Wakacje w tym tygodniu skończyły się w Brandenburgii i Berlinie (tu po trzech dniach zamknięto profilaktycznie dwie szkoły, w każdej znalazł się jeden zakażony uczeń).
Czytaj też: Jak się bronić przed kłamstwami na temat Covid-19
Raczej na basen niż nad morze
Meklemburgia-Pomorze Przednie, jedno z ulubionych miejsc urlopowych Niemców, ograniczyła w tym roku wjazd na swoje terytorium. Wjechać, poza zameldowanymi na stałe mieszkańcami, mogą tylko turyści, którzy wykupili noclegi w hotelach i ośrodkach. Wykluczone są więc jednodniowe wypady nad morze czy na zakupy – z której to możliwości często korzystali mieszkańcy sąsiedniej Brandenburgii czy Polski.
Możliwy jest natomiast przyjazd w ramach pracy, leczenia czy tranzytu – np. ze Szczecina do Berlina, w razie złamania zakazu grozi do 2 tys. euro mandatu. W sąsiednim Szlezwiku-Holsztynie czy Hamburgu nad morze można przyjechać nawet na jeden dzień, ale obowiązuje limit osób przebywających jednocześnie na plaży. Jeżeli jest ich za dużo, plaże zamyka się dla kolejnych turystów. Wielu Niemców zdecydowało się zostać w rodzinnych miejscowościach, gdzie mogą korzystać m.in. z basenów. Pula biletów też jest limitowana, trzeba je rezerwować w internecie.
Czytaj też: Uwaga! Superroznosiciele są wśród nas!
Różne landy, różne obostrzenia
Ograniczenia wjazdu do Meklemburgii-Pomorza Przedniego to nie jedyny przykład zróżnicowana obostrzeń dotyczących koronawirusa. Umożliwia to federalna struktura kraju. Różne uregulowania rzadko mają bezpośredni związek z rzeczywistym zagrożeniem i to budzi niezrozumienie w społeczeństwie: np. w Stuttgarcie teatry są otwarte (choć z ograniczeniami), a w Berlinie – nie, w Bawarii dozwolone są spotkania w grupach do dziesięciu osób, w Badenii-Wirtembergii – do 20, a w Brandenburgii nie ma ograniczeń, trzeba tylko zachowywać odstęp.
Przez pierwszy tydzień dobrowolnych badań na obecność koronawirusa 2,2 proc. testów dał wynik pozytywny. Zakłada się, że w niektórych landach blisko połowa nowo zainfekowanych to wracający z zagranicy. Od początku epidemii SARS-CoV-2 zakaziło się w Niemczech ponad 223 tys. osób, a 9289 z nich zmarło. Odnotowano też ponad 200 tys. wyzdrowień.
Czytaj też: SARS-CoV-2, przeciwnik groźny, ale do pokonania