Po lipcowym szczycie Unii wróciły pytania o polexit. Czy – jak powiedział Donald Tusk, a co już weszło do politycznego języka – o wypierpol. To w pewnym sensie zrozumiałe: niby Polska niczego na szczycie nie zawetowała, nie była zupełnie samotna. Ale gdy przyjrzeć się stanowisku Warszawy w poszczególnych sprawach omawianych na szczycie, to niemal w każdej długoczasowa trajektoria rządu PiS rozmija się zasadniczo z tą przyjętą przez większość państw: polityka klimatyczna i energetyczna, obronna, euro, nie wspominając już o poszanowaniu praworządności.
Tym razem unijnemu mainstreamowi za bardzo zależało na porozumieniu w sprawie budżetu i postpandemicznego Funduszu Odbudowy, aby te wszystkie rozbieżności z Polską postawić na ostrzu noża. Ale to nie oznacza, że Francuzi czy Niemcy o nich zapomnieli. – Po tym szczycie w kilku stolicach zachodniej Europy się zagotowało – mówi Ben Crum, europeista z Wolnego Uniwersytetu w Amsterdamie. – Z tamtej perspektywy Unia stała się zakładnikiem Polski i Węgier i musi się opłacać tym „szantażystom”. To nie może potrwać długo.
1.
Różnica między wypierpolem i polexitem jest zasadnicza, a konkretniej – podmiotowo-przedmiotowa. W tym pierwszym przypadku to my mielibyśmy zostać wyrzuceni z Unii, w tym drugim – sami zdecydować o wyjściu. Ta pierwsza opcja jest formalnie nierealna, o czym zaraz. Ta druga – na dziś politycznie niemożliwa, biorąc pod uwagę deklaracje polskiego rządu, który zdaje sobie sprawę z popularności Unii w Polsce.
Najpierw załatwmy formalności. Traktat o Unii Europejskiej nie przewiduje możliwości wyrzucenia państwa członkowskiego wbrew jego woli. Po prostu nie ma takiej możliwości, żeby w środku nocy na Radzie Europejskiej Emmanuel Macron rzucił pomysł wywalenia Polski z Unii, zaraz poddał sprawę pod głosowanie, wygrał zwykłą czy nawet kwalifikowaną większością głosów i oświadczył, że suweren (europejski) tak zdecydował.