W niedzielę odbędą się wybory na Białorusi. Po 26 latach dyktatury Aleksandra Łukaszenki nikt nie wierzy, że głosy w ogóle zostaną policzone. Łukaszenka nie ma z kolei złudzeń, że zdobyłby większość. Nikt tu nie myśli w ogóle tymi „zachodnimi kategoriami”. Stawką jest determinacja w utrzymaniu pokojowego protestu na ulicach Mińska i mniejszych miast. Reżim nie przegra wyborów, może tylko upaść albo nie. Moment prawdy nastąpi po ogłoszeniu wyników, czyli zwycięstwa urzędującego dyktatora mniej więcej 75–85 proc. Tak jak było do tej pory.
Dotąd aresztowano ponad 1300 osób, w tym głównych opozycjonistów, pozostali liderzy zostali zmuszeni do opuszczenia państwa. Władza stosuje wciąż te same, ale już nieskuteczne metody. Łukaszenka żyje w latach 90. Coraz większa liczba Białorusinów, szczególnie młodego pokolenia – 20 lat później. Władza dała się zaskoczyć, gdy zlekceważyła kobiety i pozwoliła na start żonie Sergieja Cichanouskiego Swiatłanie. Niemająca dotąd związku z polityką nauczycielka angielskiego szybko stała się symbolem przemian – białoruską Joanną d’Arc – i pociągnęła za sobą setki tysięcy Białorusinów. Wychodzą już na ulice nie tylko Mińska, ale także Słonimia, Wołkowyska czy Grodna. To są wielotysięczne, największe zgromadzenia w historii państwa, które w 1991 r. w referendum odmówiło aż 83 proc. wyjścia ze Związku Radzieckiego, a dziś chce demokracji i niezależności.
Czytaj też: Łukaszenka nie docenił rywalki
Na Białorusi dzieje się historia
W czwartek o godz. 19 miał się odbyć największy wiec opozycji na pl. Służby Narodów, ale władza postanowiła go uniemożliwić i zorganizowała nigdy dotąd nieobchodzone święto służby ochrony kolei. Kandydatka dostała zawiadomienie, że nie wolno jej organizować tego dnia wiecu w żadnej z pozostałych lokalizacji w Mińsku, a także w Słucku i Saligorsku. Trzy liderki – obok Cichanouskiej Weronika Cepkało i Maria Kolesnikowa – ogłosiły, że w takim razie będą chciały spotkać się z ludźmi jako zwykłe obywatelki i liczą, że władza zgodnie z prawem zapewni wszystkim bezpieczeństwo. Miejsce: plac Kijowski, godz. 17. Choć zapowiedź pojawiła się z dwugodzinnym wyprzedzeniem, stawiły się nieprzebrane tłumy, a samochody w Mińsku trąbiły na znak solidarności. Władze zareagowały wyłączeniem internetu i linii telefonicznych w tej części miasta. Kolejne wyłączenie, już na szeroką skalę, spodziewane jest w następnych dniach.
Władza tak reaguje, bo z opóźnieniem się zorientowała, że monopol informacyjny jest już przeszłością. Znana nam niestety z Polski siermiężna propaganda wciąż leje się z oficjalnych mediów, ale właśnie dlatego obywatele masowo zaczęli przeglądać niezależne portale, takie jak Nasza Niwa czy Radio Swaboda, a przede wszystkim kanały na YouTubie i Telegramie, bo po prostu inaczej nie wiedzieliby, co się dzieje w państwie. O polityce dyskutuje się dziś wszędzie: w sklepie, na targu, w metrze. Dziennikarze, z którymi rozmawiam, mówią, że na ich oczach dzieje się historia. Przy okazji władza odmówiła akredytacji wszystkim zagranicznym reporterom, więc nie przyjechali do Mińska. Mimo to Białoruś i tak jest na pierwszych stronach gazet. Bardzo aktywna jest białoruska diaspora.
Czytaj też: Konkurenci do aresztu, Łukaszenka na zawsze
Koronawirus jednak jest na Białorusi
Kolejny błąd Łukaszenki po utracie monopolu informacyjnego i zlekceważeniu kobiet polega na tym, że nie docenił wyzwania, jakim okazał się koronawirus. Negowanie go zadziałało jak moralna abdykacja. Obywatele musieli zagrożeniem zająć się sami i zaczęli się łączyć w wysiłkach, składać na pomoc dla chorych i lekarzy. I coraz bardziej rozczarowywać się władzą. Reżim tracił legitymizację, bo przestał gwarantować elementarne bezpieczeństwo. Dlatego gdy sam Łukaszenka zachorował, zamiast wywoływać współczucie, coraz bardziej się kompromitował. Wirusa przecież miało nie być, skoro – jak mówił – go nie widać. Ostatnie przedwyborcze publiczne przemówienie do sali na 2,5 tys. ludzi (bez maseczek, bo prezydent zabrania nosić ich w swojej obecności) niespodziewanie zostało przesunięte z 3 na 4 sierpnia. Wystąpił na nim wyraźnie chory i po półtoragodzinnej mowie musiał wyjść, pozostawiając publiczność klaszczącą do pustej mównicy.
I następny błąd: utrata gwarancji rosyjskich. Rosja oczywiście woli Łukaszenkę od opozycji i nie wypuści jej ze swojej strefy wpływów, ale nie zamierza już mu ułatwiać życia. Łukaszenka może mieć satysfakcję, że udawało mu się przez tak długi czas wykorzystywać Moskwę. Dostawał surowce za półdarmo, utrzymując gospodarkę i poziom życia na Białorusi na znacznie lepszym poziomie niż np. na Ukrainie. Ale miał płacić niepodległością. Tymczasem nie dokonała się ani integracja gospodarcza, ani prawna, ani polityczna z Rosją. Miało się na Białorusi płacić rublem rosyjskim, miał działać wspólny system sądownictwa, wspólny parlament, a przemysł państwowy miał trafić w ręce Rosjan. Nic takiego się nie stało – albo jest, ale półfikcyjne. Nawet rusyfikacja kulturowa, zamiast się dopełniać, zaczyna się cofać. Niezależne media są dwujęzyczne, białoruska mowa powoli się odradza, wróciła też biało-czerwono-biała flaga. Niewielu już marzy o połączeniu z Rosją.
Czytaj też: Czy koronawirus pozbawi Łukaszenkę korony?
Łukaszenka przeciw Rosji?
Czara goryczy u Rosjan została przelana w grudniu, gdy fiaskiem zakończyły się rozmowy Łukaszenki i Putina o „mapie drogowej” integracji. Nikt więc dziś nie wie, co naprawdę robili złapani niedawno przez służby specjalne na terenie Białorusi bojownicy rosyjscy z Grupy Wagnera. Łukaszenka próbuje ich teraz używać do zastraszania obywateli, pokazując, że tylko on potrafi zapanować nad sytuacją, a „te trzy dziewczynki” mogą doprowadzić najwyżej do katastrofy. Ale jednocześnie występuje z otwartą i ostrą krytyką Moskwy. W mediach społecznościowych pojawiają się zdjęcia ciężkiego sprzętu wojskowego. Opozycja wierzy, że armia nie wyjdzie przeciw obywatelom, ale zdaje sobie sprawę, że milicja i siły specjalne wykonają każdy rozkaz prezydenta.
Choć świat po wojnie w Gruzji i na Ukrainie skreślił Białoruś, sami Białorusini zaczęli żądać niepodległości. Liderki nie mówią o integracji z Unią Europejską albo NATO, ale w ogóle starają się unikać zbyt daleko idących gwarancji. Cel jest jeden: wolność polityczna, czyli prawdziwe, demokratyczne wybory i koniec represji. Działa siła ich osobistego doświadczenia. Walczą nie o władzę, tylko o los swoich rodzin. Cichanouska nie chce być prezydentką, tylko chce odzyskać męża, który siedzi w więzieniu i walczy o tę wolność dla innych, a przede wszystkim razem z innymi.
Czytaj też: Babski triumwirat przeciw Łukaszence
Wiec władzy ośmieszony
Niemożliwe stało się możliwe i trzy sztaby niezarejestrowanych kandydatów się połączyły. Jeśli się chce obalić dyktatora, to nie może być wroga na opozycji (coś nam to mówi?). Jeśli zwyciężą, to po pół roku mają być zorganizowane wolne wybory i wybrany docelowy prezydent. Na razie nikt nie wie, co się wydarzy w niedzielę i poniedziałek – poza tym, że władza poda fałszywy wynik, wyłączy internet oraz telefony, żeby utrudnić działanie mediom, obywatelom zbieranie się i kontrować protesty represjami.
Czy Białorusini się tego nie obawiają? Podczas zakazanego wiecu dwóch dźwiękowców nagle podniosło ręce i połączyło białą wstążką. Zebrani usłyszeli hymn opozycji „Chcę zmiany” Wiktora Coja. Było to o godz. 19, czyli wtedy, gdy powinno się zacząć spotkanie Swiatłany Cichanouskiej z wyborcami. O północy Radio Svoboda doniosło, że zostali aresztowani.
Wydarzenia na bieżąco można śledzić na Facebooku autora.