Wybory ruszyły na Białorusi już we wtorek 4 sierpnia. Nic w tym nadzwyczajnego, tak było zawsze, taka jest tutaj tradycja. Głosowanie przedterminowe jest popularne szczególnie na wsi i w małych miastach. Zwłaszcza męski elektorat leżał potem na boisku szkolnym, nieco zamroczony poczęstunkiem, i wychwalał przymioty głowy państwa. Ludzie wierzyli, że to dla ich dobra, a alarmy opozycji, wzywającej do głosowania wyłącznie w dniu wyborów, odbijały się o ścianę. Przecież i tak wygrywał Łukaszenka, przed terminem czy w terminie, jaka sprawa? Dziś także jego konkurentka Swiatłana Cichanouska wzywa, żeby pójść do wyborów w niedzielę, nie dać władzy możliwości falsyfikowania wyników. Czy zostanie powszechnie wysłuchana?
Czytaj też: Czy oswajanie Łukaszenki ma sens?
Łukaszenkę zawiódł instynkt polityczny
Łukaszenka i tak miał zwykle poparcie zapewniające mu wygraną. Może nie 90-procentowe, te 15 proc. należało do urny dorzucić, ale do zwycięstwa wystarczało. Opozycja nie miała pomysłu ani charyzmatycznego kandydata. Teraz może być inaczej. Łukaszenka sprawia wrażenie, jakby się przestraszył takiej ewentualności. Sprawczynią może być w dodatku kobieta, którą zlekceważył.
Po raz pierwszy instynkt zawiódł go w sprawie koronawirusa. Gdy Europa walczyła z rosnącą falą śmierci i zachorowań, prezydent lansował teorię, że wirus to bzdura i spisek, a Białorusinów uchronią wódka, hokej i jazda na traktorze. Wypowiedzi pokazały zachodnie telewizje, także niezwykle wyważona niemiecko-francuska ARTE przedstawiła białoruskiego lidera jako egzotyczne zjawisko w Europie. Jakiś komiczny przerywnik dla rozweselenia pomiędzy dramatycznymi informacjami z frontu walki z chorobą.
Ani wódka, ani traktory nie zwalczyły epidemii, wirus dotarł na Białoruś, a niewydolna i nieprzygotowana służba zdrowia nie zatrzymała go gołymi rękami. Podobno chorował sam prezydent. Kraj zaprezentował się jako przedziwny skansen, do śmiechu bardziej niż poważnego traktowania. A Łukaszenka budził politowanie.
Czytaj też: Parada na Białorusi. Łukaszenka zarazy się nie boi
Cichanouska walczy w imieniu męża
Po raz kolejny Łukaszenkę zawiódł instynkt, gdy zamknął do więzienia swoich rywali w wyścigu do prezydentury. Właściwie nic nowego: scenariusz przećwiczył już wielokrotnie. W ten prymitywny sposób pokazywał siłę i zastraszał obywateli. Tym razem nie przewidział, że Cichanouska, żona jednego z aresztowanych, podejmie walkę w imieniu męża. Nie zabronił nawet zarejestrowania jej jako kandydatki w wyborach. Cóż, w końcu jest z przekonania demokratą.
Tymczasem Cichanouska idzie jak burza, na jej wiece garną tłumy, jakich Mińsk, Lida czy Grodno od dawna nie widziały. Tłumy w realiach białoruskich to było dotychczas kilka tysięcy uczestników. A teraz na wiecach jest ich kilkanaście tysięcy. Megatłumy, można powiedzieć. W najlepszych czasach opozycji nie udawało się zgromadzić nawet ułamka takiej frekwencji. Czy to oznacza, że Białorusini naprawdę chcą zmiany, że mają dość prezydenta, który ich ośmiesza i nie zapewnia perspektyw?
Kandydatka spadła Białorusi z kosmosu
Warto pamiętać, że na Białorusi wyrosło nowe pokolenie: ludzi urodzonych za władzy Łukaszenki, nieznających innego świata niż ten, jaki stworzył im Sasza. Ale nagle zrobiło się im ciasno, duszno, głupio. Nie chcą tak żyć i demonstrują swoje przekonania podczas wieców. Cichanouska nie jest politykiem, nie jest działaczką opozycji, żadna z wad białoruskich opozycjonistów jej nie obciąża. Nie brała udziału w podziałach, kłótniach, sporach i nawet nie wie, co to dekomunizacja. Zapytana na wiecu, co na ten temat myśli, odpowiedziała, że musi przeczytać, o co w istocie chodzi. Może dlatego tak się spodobała Białorusinom, że spadła im trochę z kosmosu?
Łukaszenka oczywiście ją wyśmiewa, nazywając „dziewczynką”, która nie ma pojęcia o władzy i nie poradzi sobie z rządzeniem. Zaraz w drugim zdaniu dodaje, że wie, kto stoi za tym projektem, i nie dopuści do żadnej kolorowej rewolucji w Mińsku.
Obcych sił wprawdzie nie widać, mówi się nawet o braku zainteresowania Europy nagłym przebudzeniem Białorusinów, ale straszenie to stary, wypróbowany trick Łukaszenki. Straszył wojną, Majdanem, zbrojną interwencją wrogich sił, chwilami całkiem udanie. Bez hamulców wykorzystał zwłaszcza sytuację ukraińską, przywołując wojnę w Donbasie, tragiczny los i zubożenie społeczeństwa jako memento. Zresztą skutecznie.
Białorusini nie dadzą się zastraszyć?
Teraz Łukaszenka nie miał się nawet czym pochwalić: wirus naruszył granice, ekonomia w dołku, stosunki z Rosją stały się partnerskie, a to zasadnicza zmiana, przede wszystkim w rozliczeniach handlowych. Socjal, który pozwalał mu w miarę spokojnie prezydentować, nagle ma zbyt małą siłę przekonywania, a recesja zmusza do ograniczeń. Łukaszenka ostrzegał, zapowiadał niebezpieczeństwo. Niedawno nagłośniona sprawa zatrzymania pod Mińskiem 33 najemników z Grupy Wagnera, którzy chcieli rzekomo destabilizować Mińsk, tylko uprawdopodobniła jego zapowiedzi. We wtorkowym orędziu do aktywu w Pałacu Zjazdów Łukaszenka odwołał się do sprawy wagnerowców, ostrzegając, że żadnej kolorowej rewolucji nie będzie. Żadnego chaosu, zamieszania. Pogroził – starym zwyczajem.
Wygląda jednak na to, że straszenie nie odnosi już takich skutków jak kiedyś. Że młodzi chcą zmiany kursu, a Sasza ze swoją retoryką już im się znudził. Tak można sądzić, obserwując mityngi Cichanouskiej. Niestety, na Białorusi od lat nie ma żadnych wiarygodnych badań ani sondaży, wszystkie prognozy stawiane są na nosa.
Czytaj też: Namiestnicy Putina mają zadania do wykonania
Głosy i tak policzą ludzie prezydenta
Pytanie, czy i jak te nastroje, ten entuzjazm dla opozycyjnej kandydatki, wspólnego śpiewania „Murów” Kaczmarskiego, po rosyjsku czy białorusku, przełożą się na decyzje i zachowania przy urnie. Czy znowu, jak dotychczas, ludzie pogadają, ponarzekają, ale ostatecznie zagłosują na to, co znają, co jest przewidywalne, co daje stabilną egzystencję od pierwszego do pierwszego, obiad w stołówce zakładowej czy szkolnej, becikowe. Co ucina polityczne spory i podziały, nie wymaga inwencji, a jedynie posłuszeństwa. Można pokrzyczeć, ale w powyborczy poniedziałek wraca proza życia. W dodatku oprócz młodych, nawet myślących inaczej, jest jeszcze reszta społeczeństwa. Czy podzieli zauroczenie Cichanauską, czy wybierze wierność wobec prezydenta? 26 wspólnie przeżytych lat to duże obciążenie dla głowy.
Nie po raz pierwszy rodzi się to pytanie. Europa trochę się nawet znudziła tą powtarzalną sytuacją: głosy i tak policzą ludzie prezydenta. W dodatku, gdy koronawirus zdominował myślenie o przyszłości, władza Łukaszenki wydaje się mało istotna dla losów świata. Kiedyś przecież i tak musi przeminąć. Zobaczymy, czym to się okaże dla Białorusinów.