Świat

Jak MSZ utrudniał Polakom wybory za granicą

MSZ systemowo działał na szkodę Polaków głosujących za granicą. MSZ systemowo działał na szkodę Polaków głosujących za granicą. Jacek Marczewski / Agencja Gazeta
Niemal wszędzie za granicą głosowanie przebiegało chaotycznie. Polscy urzędnicy powoływali się na regulacje poszczególnych państw – często niezgodnie z prawdą.

O rekordowej mobilizacji Polonii przed wyborami głośno było jeszcze przed pierwszą turą. Już wtedy równolegle z doniesieniami o najwyższych po 1989 r. statystykach dopisywania się do spisów w placówkach dyplomatycznych spływały alarmujące informacje o fatalnej organizacji. Polacy za granicą skarżyli się niemal na wszystko: problemy z rejestracją, niekompletne i dostarczane za późno pakiety wyborcze, wysokie ceny przesyłek zwrotnych i trudności w komunikacji z korpusem dyplomatycznym.

Czytaj też: Gdzie PiS znalazł 70 mln zł dla poczty za wybory widmo?

Jak MSZ wybory za granicą organizował

W niektórych miejscach Polacy w ogóle nie byli w stanie zagłosować. MSZ nie zdecydował się utworzyć obwodów m.in. w Chile, Peru czy Kuwejcie (tam komisję powołano tylko na drugą turę). Z kolei tam, gdzie z praw wyborczych mogli skorzystać, zderzali się z szeregiem ograniczeń logistycznych. Najczęściej była to po prostu konieczność głosowania korespondencyjnego, często bez możliwości osobistego doręczenia głosu do placówki. Poprzez wrzucenie go do urny w komisji dało się zagłosować tylko w kilku krajach. Gdzieniegdzie wprowadzono ułatwienie w postaci skrzynki podawczej. Inicjatywy, niezależnie od intencji, czasem kończyły się absurdalnie, jak w Hadze, gdzie skrzynka przepełniła się w weekend, gdy ambasada była nieczynna – pakiety wyborcze wysypywały się na ulicę.

Formalnie organizatorem wyborów za granicą jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Robi to głównie na podstawie polskiego prawa, a w tym roku głównie ustawy z 2 czerwca „o szczególnych zasadach organizacji wyborów powszechnych na Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej zarządzonych w 2020 r.”. Resort musiał się też liczyć z regulacjami obowiązującymi w innych krajach. Jak się okazuje, wielokrotnie szedł na łatwiznę. Albo o szczegółowe wytyczne nie występował, albo interpretował je na swoją korzyść, twierdząc, że niektórych rzeczy „nie da się” zrobić. Często działo się to w krajach, gdzie głosowało bardzo wielu Polaków – na tyle, że w przypadku niewielkiej różnicy między Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim ich poparcie mogłoby zdecydować o wyniku wyborów.

Czytaj też: Młodzi porzucają polityczny duopol

W Niemczech tylko korespondencyjnie. Ale...

Pierwszym takim przykładem są Niemcy, gdzie w pierwszej turze oddano ponad 49 tys., a w drugiej ok. 69 tys. ważnych głosów. W obu, jak zresztą prawie we wszystkich zagranicznych obwodach, wygrał Rafał Trzaskowski, zdobywając odpowiednio 52,5 i 77,3 proc. Frekwencja, zwłaszcza w dogrywce, była jednak daleka od idealnej. Wyniosła 83 proc., co oznacza, że do 15 komisji nie wróciło 14 tys. pakietów.

W Niemczech można było głosować jedynie korespondencyjnie, odsyłając karty pocztą lub kurierem. Nie wystawiono skrzynek i nie było możliwości wrzucenia kart do urny. Już ta decyzja budziła kontrowersje, zwłaszcza że jeśli polscy obywatele otrzymali np. niekompletne pakiety, musieli stawić się po nie osobiście.

Oficjalnie forma korespondencyjna została wymuszona przez pandemiczne regulacje wprowadzone przez niemiecki rząd federalny, a dokładnie przez tamtejsze ministerstwo spraw zagranicznych. Tak przynajmniej twierdzi polski MSZ. Strona niemiecka ma na ten temat inne zdanie. O podstawę prawną decyzji o głosowaniu wyłącznie korespondencyjnym w tym kraju wystąpiła Magdalena Milenkovska z zarządu berlińskiego okręgu Partii Razem. W korespondencji z „Polityką” pisze, że uzasadnienia szukała w resortach obu krajów. I otrzymała sprzeczne informacje.

Niemiecki dokument, na podstawie którego polscy urzędnicy zdecydowali się na tylko jedną formę głosowania, datowany jest na 8 kwietnia. Czyli dotyczył wyborów 10 maja. Po zmianie daty wyborów strony się nie kontaktowały, choć między początkiem kwietnia a początkiem czerwca, kiedy poznaliśmy już datę pierwszej tury, sytuacja pandemiczna w Niemczech znacznie się poprawiła.

„Polscy konsulowie zorganizowali więc wybory według wytycznych z kwietnia. Przy organizacji czerwcowych wyborów strona polska nie ponowiła pytania. Jest wysoce prawdopodobnym, że niemieckie MSZ zezwoliłoby na organizację wyborów stacjonarnych”pisze Milenkovska. I dodaje, że polscy urzędnicy mogli chociaż umożliwić własnoręczne doręczenie pakietu, ale tego również nie zrobili. „W przeciwieństwie do udzielonych przez konsulaty informacji władze niemieckie nigdy nie zabroniły wystawienia skrzynki zwrotnej. Polacy w Niemczech musieli więc pokryć koszty przesyłki z własnej kieszeni, często wydając znaczne kwoty na kuriera bez żadnej podstawy prawnej” – czytamy. Milenkovska dołącza korespondencję z niemieckim MSZ, z której faktycznie wynika, że zakazu wystawienia skrzynek kraj ten nie wprowadził.

Nie wszystkie głosy z Wielkiej Brytanii

Identyczny tryb głosowania wprowadzono w Wielkiej Brytanii – kraju z najwyższą liczbą głosujących Polaków. Na drugą turę do komisji zapisało się 180 tys. wyborców. Zwycięzcą też okazał się Trzaskowski, ale pakietów wyborczych, które do placówek nie wróciły, było jeszcze więcej niż w Niemczech, bo 30 tys., dwa razy więcej niż w pierwszej turze. Polacy na Wyspach próbowali temu zapobiec, tworząc społeczne inicjatywy kurierskie. Sami odbierali koperty i dowozili je do placówek dyplomatycznych, ratując w ten sposób kilka tysięcy głosów.

Do dziś jednak nie wiadomo, dlaczego w ogóle musieli to robić. Służby dyplomatyczne w Wielkiej Brytanii ani nie wystawiły skrzynek zwrotnych, ani nie pozwoliły na indywidualne doręczanie pakietów. Jednocześnie, tak samo jak w Niemczech, wydawały osobiście brakujące dokumenty czy zaświadczenia o prawie do głosowania tym, którzy między pierwszą i drugą turą zmieniali okręgi.

Do tej pory nikt z ambasady i konsulatu w Londynie nie podał podstawy prawnej takiego działania, powołując się tylko ogólnie na „sytuację epidemiczną i troskę o zdrowie wyborców”. Rząd brytyjski już jakiś czas temu zniósł większość ograniczeń w poruszaniu się i wykonywaniu codziennych czynności i nie ma żadnych mi znanych przepisów w tej kwestii – pisze nam Kamil Arendt, przedstawiciel PoloniaExpress, jednej z inicjatyw kurierskich doręczających głosy do placówek.

Arendt takich regulacji nie zna, bo nie istnieją. Według uzasadnień strony brytyjskiej, które opisała też „Gazeta Wyborcza”, wybory można było przeprowadzić na kilka innych sposobów, w tym osobiście. Tak zresztą na Wyspach głosowali Serbowie (21 czerwca) i Chorwaci (5 lipca). Nic nie stało też na przeszkodzie, żeby przed polskimi placówkami stanęły skrzynki podawcze, bo brytyjskie zalecenia dla placówek dyplomatycznych mówią jedynie o konieczności zachowania dystansu społecznego i używania środków ochrony osobistej, jak maseczki i rękawiczki. Polscy dyplomaci mogli swoim rodakom oszczędzić zarówno pieniędzy, jak i nerwów związanych z niepewnością, czy ich głos w ogóle dotrze na czas. Nie zrobili tego z sobie tylko znanych przyczyn.

Prezydent Chile nie stał Polonii na drodze

Mniejsze skalą, ale boleśniejsze w skutkach były decyzje MSZ tam, gdzie komisji w ogóle nie powołano. W Kuwejcie i Chile powtarzał się scenariusz z Europy. Polskie władze nie tworzą okręgów mimo najszczerszych chęci – nie mają bowiem na to zgody władz lokalnych. Okazuje się, że często było to nieprawdą.

W Chile głosowanie się nie odbyło, przynajmniej formalnie, z powodu dramatycznej sytuacji pandemicznej. Faktycznie koronawirus wciąż przybiera tam na sile, a kraj jest ósmy na świecie pod względem liczby zakażeń, z ponad 330 tys. potwierdzonych przypadków. Mimo to wiele usług, na czele z komercyjnymi firmami kurierskimi, operowało normalnie przez cały czas. Z logistycznego punktu widzenia nic nie stało na przeszkodzie, by z ich pomocą przeprowadzić głosowanie korespondencyjne – zwłaszcza że prywatnymi kurierami pakiety po kraju rozsyłały ambasady w innych krajach, chociażby w Meksyku. Nie zrobiono tego, powołując się na rzekomy zakaz wydany przez rząd prezydenta Sebastiana Piñery. Dowodów na jego istnienie nigdy jednak nie przedstawiono.

O uzasadnienie decyzji jeszcze przed pierwszą turą prosić zaczęli mieszkający w Chile Polacy. I odbili się od ściany – od polskiej ambasady otrzymywali tylko wyciągi z aktów prawnych, w tym z ustawy z 2 czerwca, oraz ogólniki o złej sytuacji pandemicznej. Inaczej sprawę opisała strona chilijska. W korespondencji z przedstawicielami Polonii w tym kraju, do której dotarła „Polityka”, ambasada Chile w Polsce informuje, że owszem, fizyczne głosowanie było niemożliwe. Ale dodaje w sposób jednoznaczny, że w świetle obowiązujących w Chile przepisów jak najbardziej dozwolone jest przeprowadzenie głosowania „elektronicznego lub korespondencyjnego”, jeśli tylko pozwalają na to przepisy w Polsce. A jak wiadomo – pozwalają, m.in. właśnie to szczegółowo opisuje ustawa z 2 czerwca. Krótko mówiąc: nie było prawnych przeszkód, by Polacy w Chile zagłosowali drogą pocztową.

Tajne noty dyplomatyczne z Kuwejtu

Podobnie było w Kuwejcie, gdzie komisję z możliwością fizycznego głosowania utworzono dopiero na drugą turę. 28 czerwca Polacy nie zagłosowali wcale, bo nie mieli gdzie. Oficjalnie znów z powodu „trudnej sytuacji pandemicznej”. Ale żadnego zakazu przeprowadzenia wyborów Polakom nie wydano. Dowodem jest korespondencja między wydziałem konsularnym ambasady RP w Kuwejcie a Moniką Mohamed, Polką mieszkającą w tym kraju. Wynika z niej, że strona polska wyborów w Kuwejcie nie przeprowadziła, choć nie wiedziała nawet, jakie stanowisko w tej sprawie mają lokalne władze. W liście od konsula można przeczytać, że „zgodnie z obowiązującym prawem Ambasada RP w Kuwejcie dwukrotnie zwracała się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Kuwejtu z notami dyplomatycznymi z prośbą o wydanie zgody na przeprowadzenie wyborów prezydenckich. Na żadną z nich placówka nie otrzymała odpowiedzi. Wobec braku zgody władz kuwejckich, jak również panującej sytuacji epidemicznej, komisja wyborcza w Kuwejcie nie została powołana”.

Innymi słowy: komisji nie było, choć Polacy od Kuwejtczyków nie dostali żadnej odpowiedzi. Jej brak uznali więc za odpowiedź negatywną. A treści tej korespondencji, nawet jeśli rzeczywiście była jednostronna, MSZ nie udostępnia, powołując się na konwencję wiedeńską o tajności not dyplomatycznych.

Co na to polski MSZ

O komentarze do wszystkich tych przypadków prosiliśmy biuro rzecznika prasowego MSZ. Na większość pytań nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Ministerstwo ustosunkowało się tylko do kwestii nieutworzenia obwodu w Chile i Peru: „pomimo tego, iż kraje te znalazły się w wykazie miejsc, w których utworzone miały zostać obwody głosowania w wyborach zaplanowanych na 10 maja 2020 r., to jednak z uwagi na panującą w nich sytuację epidemiczną i związane z tym ograniczenia utworzenie tam obwodów głosowania nie było możliwe”. Podstawy prawnej tej decyzji nie poznaliśmy do dziś.

Z identycznymi pytaniami zwróciliśmy się do biura Jana Dziedziczaka, posła PiS i pełnomocnika rządu do spraw Polonii i Polaków za granicą. Dziedziczak, aktywny również w kampanii Andrzeja Dudy, wielokrotnie chwalił się swoimi działaniami ułatwiającymi Polakom poza krajem oddanie głosu w wyborach. Na spotkanie z „Polityką” czasu nie znalazł, przysłał jedynie oświadczenie, z którego wynika, że rekordowa mobilizacja wyborcza Polonii to zasługa rządu Mateusza Morawieckiego. Wysłaliśmy do jego biura listę pytań precyzujących, w tym o powody przeprowadzania głosowania wyłącznie drogą korespondencyjną w wielu krajach. Do dzisiaj nie otrzymaliśmy odpowiedzi – pomimo zapewnień, że poseł zajmie się nimi „w najszybszym możliwym terminie”.

Analiza sytuacji wyborczej w poszczególnych krajach dowodzi, że MSZ systemowo działał na szkodę Polaków głosujących za granicą. Resort nie skorzystał z wielu okazji, by ułatwić im realizację prawa wyborczego. Trzeba podkreślić, że ani razu nie złamał przy tym prawa – dopuścił się co najwyżej karygodnych zaniechań. A fakt, że zaniechania te prowadziły do wykluczenia mnóstwa obywateli z udziału w wyborach głowy państwa, jest najwyraźniej sprawą drugorzędną.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną