Fundusz odbudowy po koronakryzysie wraz ze „zwykłą” resztą budżetu na lata 2021–27 będą tematem szczytu w Brukseli w połowie lipca. Uzgodnienie całego pakietu przed sierpniem uchodzi za wersję raczej optymistyczną, np. Holendrzy wskazują raczej na wrzesień.
Czytaj też: PiS i Duda atakują LGBT. Europa szybko reaguje
„Polskie” miliardy euro w grze
W hojnym dla nas projekcie funduszu, który Komisja Europejska przedstawiła w maju, Polsce miałoby przypaść łącznie 37,7 mld euro dotacji (oprócz 26,1 mld euro tanich pożyczek). KE nie wprowadziła też dużych cięć w naszych „kopertach” do projektu zwykłego budżetu na lata 2021–27, który przewidywał dla Polski ok. 66 mld euro z polityki spójności oraz ok. 27,6 mld euro z polityki rolnej (odpowiednio o 21 proc. mniej i 8 proc. mniej niż w siedmiolatce 2014–20). Plus dodatek na sprawiedliwą transformację energetyczną. Premier Mateusz Morawiecki sumuje te wszystkie kwoty, co daje mu ok. 700 mld zł.
Jak bardzo te pieniądze będą zależały od praworządności? Bruksela podtrzymuje – co komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders powtórzył w poniedziałek w Parlamencie Europejskim – swą pierwotną propozycję twardej zasady „fundusze za praworządność” z 2018 r. Ale pytani przez nas dyplomaci z paru krajów spodziewają się, że szef Rady Europejskiej Charles Michel (następca Donalda Tuska) może niedługo kolejny raz zaproponować rozwodnioną wersję tej reguły z lutego.
Na czym polega różnica? Projekt z 2018 r. zakładał, że o zawieszeniu lub zredukowaniu funduszy w razie systemowych naruszeń praworządności w istocie decydowałaby Komisja Europejska (aby obalić jej decyzję, Polska musiałaby zebrać głosy co najmniej 15 z 27 krajów, obejmujących co najmniej 65 proc. ludności UE). Natomiast Michel już w lutym zaproponował, że to KE musiałaby znaleźć głosy 15 krajów (co najmniej 65 proc. ludności Unii), by zawiesić lub obciąć wypłaty jakiemuś państwu.
Traktatową podstawą obcinania funduszy miałoby być zagrożenie dla właściwego zarządzania pieniędzmi (np. brak niezależnego sądownictwa, co ułatwia przekręty korupcyjne). W wersji Michela, która w lutym – zdaniem części naszych rozmówców – wydawała się do przełknięcia dla Morawieckiego, uściślono, że chodzi wyłącznie o „wystarczająco bezpośrednie” zagrożenie wydawania funduszy i dla „interesów finansowych Unii”. A zatem byłoby to dotkliwsze dla Węgrów, gdzie krytycy Viktora Orbána podnoszą od dawna zarzuty korupcyjne, a nie dla Polski, gdzie – przynajmniej w obecnej opinii urzędników KE – fundusze są wydawane należycie.
Rozwodnienie zasady „fundusze za praworządność” wzbudziło w lutym krytykę Holendrów i Niemców, ale jako „zbyt wczesne ustępstwo” negocjacyjne. Zważywszy że na szczycie budżetowym trzeba jednomyślności, znaczące odejście od oferty szefa Rady Europejskiej – domaga się tego europarlament – byłoby niełatwe. Wprawdzie Unia w ostateczności poradziłaby sobie bez wspólnego budżetu (w razie weta Polski), ale groziłoby to ogromnym zamieszaniem, którego wszyscy woleliby uniknąć.
Czytaj też: Północ–Południe. Koronakryzys zaczyna dzielić Unię
Czy Morawiecki triumfuje za wcześnie?
W tej chwili znacznie większym zagrożeniem dla „polskich kwot”, które już triumfalnie ogłaszał Morawiecki, są opory kilku krajów w sprawie funduszu odbudowy w formie zaproponowanej przez Komisję Europejską.
Polska „działka” pochodzi z ogólnej puli 750 mld euro, które Bruksela pożyczyłaby na rynkach finansowych, z czego pół biliona miałoby pójść na dotacje, a reszta na tanie pożyczki. Szkopuł w tym, że głównie „klub oszczędnych” (Holandia, Austria, Szwecja, Dania) obstaje przy postulacie, by fundusz był znacznie mniejszy, a przede wszystkim – by opierał się tylko na pożyczkach (bez żadnych dotacji).
Jeśli lipcowe rokowania co do unijnej kasy będą trzymać się zwykłej dynamiki negocjacyjnej, to należałoby się spodziewać kompromisowego przycięcia projektu Brukseli. Ale o ile mniejszego? I czyim kosztem?
Komisja zaproponowała, by pieniądze z funduszu odbudowy dzielić głównie według dwóch kryteriów – bezrobocia z ostatnich pięciu lat (to „promuje” kraje Południa) oraz wskaźnika „odwróconego PKB”: im mniejsze PKB w stosunku do unijnej średniej, tym więcej pieniędzy. Ta druga zasada bardzo „promuje” Polskę stosunkowo słabo uderzoną koronakryzysem (w porównaniu do wielu krajów „starej” Unii), za to liczącą na grube miliardy. I to mimo że – wskazują niektórzy dyplomaci – jest na bakier z unijną praworządnością.
Jednak jeśli dojdzie do przycięcia „700 mld zł” Morawieckiego, to niełatwo będzie rozstrzygnąć, ile dokładnie w tym skutków zwykłej presji „oszczędnych” na mniejsze wydatki w Unii, a ile skutków osłabienia pozycji negocjacyjnej Warszawy z racji sporów z Brukselą o praworządność.
Czytaj też: Kto pierwszy kupi szczepionkę? UE i USA stanęły do wyścigu