W grudniu 1972 r., gdy Joe Biden został jednym z najmłodszych senatorów w dziejach USA, jego żona i córeczka zginęły w wypadku samochodowym. 43 lata później jego syn, który przeżył wypadek, zmarł na raka mózgu. Osobiste tragedie uczyniły Bidena tym, kim jest teraz – politykiem, który emanuje autentyzmem w okazywaniu empatii, a zarazem ponadprzeciętnie odpornym na przeciwności losu.
W pandemicznej Ameryce wrażliwość na cierpienie i zdolność do krzepienia serc są dziś w cenie. I stąd zwyżka politycznych akcji byłego wiceprezydenta. Według jego znajomych, jak kolega senator z Delaware Chris Coons, cechy te pomogą Bidenowi także na światowej arenie, jeśli wygra wybory w listopadzie. Czy pomoże mu także deklarowana empatia wobec innych narodów? Na pytanie „New York Timesa”, czy jako prezydent gotów byłby do interwencji militarnej za granicą w celach humanitarnych, w przypadku ludobójstwa lub użycia broni masowego rażenia, odpowiedział zdecydowanie: tak.
Nie są to abstrakcyjne rozważania, ponieważ na cztery miesiące przed wyborami prezydentura 77-letniego Bidena, w którą niedawno mało kto wierzył, staje się coraz bardziej prawdopodobna. Sondaże dają mu 14 pkt proc. przewagi nad Donaldem Trumpem. I co ważniejsze, typują jego zwycięstwo także w większości kluczowych stanów swingujących, jak Pensylwania, Wisconsin i Michigan.
Wiara w dyplomację
Zachowanie obecnego prezydenta, który rozdrapuje rany i podsyca napięcia w czasie potrójnego – zdrowotnego, gospodarczego i rasowego – kryzysu, pogrąża go w oczach znękanego społeczeństwa. Opuszcza go coraz więcej Republikanów, w tym emerytowani wojskowi i byli szefowie Pentagonu, a prominentni politycy jego partii publicznie zapowiadają, że zagłosują na Bidena.
Na wiecach Trumpa trybuny, dawniej pełne, świecą pustkami, nie tylko z lęku przed koronawirusem.