Świat

Gniew i bezsilność Polaków za granicą. Wielki bałagan z wyborami

Do spisów wyborczych w obwodowych komisjach na terenie polskich placówek dyplomatycznych dopisało się w tym roku rekordowe 330 tys. obywateli RP. Do spisów wyborczych w obwodowych komisjach na terenie polskich placówek dyplomatycznych dopisało się w tym roku rekordowe 330 tys. obywateli RP. Lukas Plewnia / Flickr CC by SA
W najlepszym razie muszą zapłacić za odesłanie pakietu wyborczego. W najgorszym – odebrano im możliwość głosowania. W takiej sytuacji są Polacy za granicą.

Do spisów wyborczych w obwodowych komisjach na terenie polskich placówek dyplomatycznych dopisało się w tym roku rekordowe 330 tys. obywateli. Niektórzy za granicą mieszkają na stałe i od lat głosują w ambasadach i konsulatach. Inni poza Polską przebywają tymczasowo: jako studenci, pracownicy kontraktowi, żołnierze. Jest w tej grupie też sporo osób, które w innych krajach utknęły z powodu pandemii koronawirusa. I choć wybory prezydenckie odbędą się już za mniej niż 48 godzin, wielu z nich nie weźmie w nich udziału, a pozostali do ostatnich chwil będą żyć w niepewności, czy ich głos zostanie policzony.

Czytaj też: Ilu wyborców potrzeba do zwycięstwa?

Czy Polonia zagłosuje?

Doniesienia o problemach z głosowaniem za granicą – zarówno korespondencyjnym, jak i fizycznym – pojawiały się w mediach od kilku dni. Dotychczas odnosiły się głównie do sytuacji w krajach bardzo odległych, w których naszych rodaków mieszka stosunkowo niewielu. W prawicowym internecie miejsca te opisywano nawet mianem „egzotycznych”, opatrując je często komentarzem, że głosy te i tak niczego by nie zmieniły, za to same wybory byłyby niebezpieczne i kosztowne.

Postanowiłem przekonać się na własną rękę, jak wygląda sytuacja polskich wyborców za granicą. Przy ich pomocy udałem się w szybką podróż dookoła świata, sprawdzając warunki i szanse na terminowe oddanie ważnego głosu. Od razu ujawniły się dwa obrazy: zmobilizowanej, ale sfrustrowanej i pozostawionej sobie samej Polonii oraz państwa, które w chaosie bubli prawnych, presji i sanitarnych obaw po prostu zapomniało o swoich obywatelach.

Czytaj też: Alfabet kampanii. Rzeczy istotne, kuriozalne, pouczające

100 tys. wyborców w Wielkiej Brytanii

Zacznijmy od Wielkiej Brytanii, kraju stosunkowo bliskiego Polsce pod względem geograficznym, ale też ważnego w wyborczych kalkulacjach. Na Wyspach do głosowania zarejestrowało się nieco ponad 100 tys. obywateli naszego państwa, przypisanych do 11 obwodów wyborczych. To już znacząca liczba, która może wpłynąć na wynik plebiscytu, zwłaszcza w prawdopodobnej drugiej turze. Aby jednak zrealizować obywatelski obowiązek, trzeba było... zapłacić. Polskie państwo nie opłaciło bowiem kosztów przesyłki zwrotnej.

Oznacza to, że każdy, kto chce oddać głos, pakiet musi odesłać do ambasady lub konsulatu własnym sumptem. I tutaj zaczyna się walka z kalendarzem i własnym portfelem. Placówki miały czas na rozesłanie pakietów do zarejestrowanych wyborców do poniedziałku 22 czerwca. Ci, którzy pakiety otrzymali odpowiednio wcześniej, załapali się na najtańszą formę listu zwrotnego. Ola, Polka mieszkająca w Londynie, przesyłkę dostała w miarę szybko, więc zapłaciła jedynie 0,75 funta. – Nie majątek, ale myślałam, że to rząd powinien finansować wybory – podkreśla.

Inni nie mieli tyle szczęścia. Jagna, choć też mieszka w stolicy, za – jak sama to nazywa – deficyt polskiej demokracji zapłaciła już 8,60 funta. W cenniku, który sporządziłem na podstawie rozmów z ponad 30 Polakami z różnych części Wysp, to jedna z wyższych cen. Pojawiają się kwoty od niecałego funta, przez ok. 5–6, po 12,50, w zależności od czasu nadania przesyłki i regionu. – W praktyce mamy inflację cen głosów – pisze Jakub Krupa, dziennikarz. – Na początku tygodnia można było odsyłać za 2 funty, teraz jest już ciasno, a ci, którzy będą działać w ostatniej chwili, zapłacą już ok. 11 funtów – wszystko dlatego, że pakiety trafiły do nich tak późno.

W Wielkiej Brytanii możliwe jest jedynie głosowanie korespondencyjne. Polacy nie mogą stawić się w placówce dyplomatycznej ani doręczyć jej pakietu – oświadczenie w tej sprawie wydały polskie służby dyplomatyczne. Pozostaje poczta lub usługi kurierskie. A te w czasach pandemii działają często z opóźnieniem, bywają przeciążone. Chaos potęguje MSZ, który zmienia reguły w gry w jej trakcie. Początkowo ambasada i konsulaty przyjmowały przesyłki z pakietami tylko do piątku 26 czerwca do godz. 17, po protestach Polonii czas ten wydłużono do zakończenia głosowania w Polsce, czyli 28 czerwca o godz. 21.

W rozmowach z Polakami z Wielkiej Brytanii przewijają się te same wątki: brak komunikacji z ambasadą i konsulatami, chaos proceduralny, późne przesyłki. W niektórych przypadkach w dodatku niekompletne albo niezdatne do użycia – brakowało zaświadczeń o tajności głosowania, a czasem karty były nieostemplowane.

Czytaj też: Kiełbasa i gaszenie pożaru. MSWiA ogłasza „bitwę o wozy”

USA: czy zostałam dopisana do spisu wyborców?

Jeszcze bardziej problematyczna jest sytuacja Polonii w Stanach Zjednoczonych, drugim kraju, w którym naszych rodaków jest na tyle dużo, że ich głosy mogą odegrać ważną rolę. Tam komplikacje zdają się powiększać według klucza geograficznego. Stosunkowo bez kłopotów wybory odbywają się na wschodnim wybrzeżu, na czele ze sporym skupiskiem Polonii w Nowym Jorku. – Poszło bezproblemowo – pisze Jagoda. – Dostałam pakiet na czas, odesłałam na własny koszt, zapłaciłam 1,65 dol. Nie wszystkim się udało. Zapisana do głosowania w Nowym Jorku Alicja do czwartku nie dostała ani pakietu, ani… mailowego potwierdzenia rejestracji. – Nie wiem nawet, czy zostałam dopisana do listy wyborców – pisze.

Im dalej w głąb kraju, tym głos na czas oddać znacznie trudniej. Joanna, mieszkająca w Nowym Meksyku i podlegająca konsulatowi w Houston, kartę wprawdzie dostała w terminie, bo 22 czerwca, ale już odesłanie jej na czas, nawet tego samego dnia, kosztowałoby 7,50 dol. przy wykupie opcji śledzenia przesyłki. Realizacja obowiązku obywatelskiego wyniosła ją jeszcze więcej. – Ze względu na problemy zdrowotne mogłam odesłać kartę dopiero dzisiaj, za przesyłkę ekspresową z dostawą na następny dzień zapłaciłam już 30,70 dol. – pisze w czwartek po południu polskiego czasu.

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w Kalifornii, skąd płyną dziesiątki skarg na niedostarczone pakiety. Opowiada Julia z San Francisco: – Karty doszły w poniedziałek, wtorek, do niektórych w środę. Na początku tygodnia koszt odesłania, przy założeniu, że robimy to tego samego dnia, wynosił 8 dol., od środy po południu już 27 dol., żeby pakiet doszedł na czas.

Dodaje, że oddanie głosu przy minimalnych kosztach było od początku utopią. – Konsulowie mieli w USA czas do poniedziałku na wysłanie kart. Więc jeśli zabrakło dobrej woli, żeby zrobić to wcześniej, niektórzy wyborcy karty mogą dostać w piątek albo już po wyborach. Biorąc pod uwagę, że w czasie pandemii „zwykła” poczta dochodzi powyżej siedmiu dni roboczych, żeby zagłosować w tej części USA, trzeba albo biec pędem na pocztę, albo zapłacić: w najlepszym wypadku 8, a najpewniej ok. 30 dol.

IBRiS dla „Polityki”: Szacujemy wyniki pierwszej i drugiej tury

Europa: pakiety nie docierają na czas

W Europie panuje podobny chaos. Polacy w Hiszpanii narzekają na wysokie, najczęściej wynoszące kilkanaście euro koszty odesłania przesyłek i opóźnienia. Tak samo jak w Wielkiej Brytanii termin doręczenia paczek przesunięto z piątku na niedzielny wieczór.

Maria, która od początku pandemii przebywa na południu Półwyspu Iberyjskiego, karty do głosowania nie otrzymała do dziś. Dostał ją za to jej narzeczony, choć oboje dopisywali się do spisu w komisji w ambasadzie w Madrycie tego samego dnia – 11 czerwca. Jedyny pakiet odesłali kurierem z punktu w Walencji oddalonego od ich miejsca pobytu o 70 km. Na państwową pocztę nie było już co liczyć, przesyłka nie doszłaby na czas. Tu jednak ich problemy się nie kończą.

Na drugą turę będziemy już w Polsce. Dopisaliśmy się do spisu w Madrycie na pierwszą turę, więc automatycznie jesteśmy dopisani na drugą. Trzeba się zgłosić do konsulatu z pisemną prośbą o zaświadczenie o zmianie miejsca głosowania, tyle że wnioski są przyjmowane po wynikach pierwszej tury przez 24 godziny, czyli do północy 29 czerwca, a zaświadczenia będą wydawane do odbioru osobistego w Madrycie albo osobie przez nas upoważnionej, albo zostaną wysłane za potwierdzeniem odbioru. Od czterech dni próbuję dodzwonić się do konsulatu – linie są zajęte lub nieaktywne, napisałam maila – nikt nie odpowiedział. Nie mam pojęcia, jak mamy odebrać to zaświadczenie – pisze wyraźnie rozżalona, konkludując, że najpewniej głosu w tym roku nie odda. W żadnej z tur.

W Holandii wiele osób zdecydowało się na drogą przesyłkę kurierską, choć mogło wrzucić kartę do skrzynki w ambasadzie w Hadze. Ta druga opcja wchodzi w grę od niedawna i wielu Polaków nigdy się o niej nie dowiedziało. Mieszkająca w Rotterdamie Maria swój pakiet do Hagi odwiozła osobiście – rowerem. Że może, dowiedziała się z... filmiku na facebookowym profilu ambasady. Innej komunikacji ze strony polskich władz nie było, przez co większość zarejestrowanych w Holandii wyborców było skazanych na drogą wycieczkę na pocztę.

Czytaj też: W drugiej turze Trzaskowski już remisuje z Dudą

Niemcy: niekompletne pakiety wyborcze

Z powodu słabo działającej w czasie pandemii poczty problemy z odesłaniem pakietów na czas mają Polacy we Włoszech. Gabi, Polka mieszkająca na Sardynii, za przesyłkę zapłaciła 9,50 euro. – Nie wiem, ile osób zdecydowałoby się wydać 42 zł na możliwość skorzystania z własnego prawa – zauważa. Jeszcze więcej, bo aż 35 euro, muszą zapłacić Polacy z Malty, dla których obwodową komisją wyborczą jest... ambasada RP w Rzymie. Tyle kosztuje przesyłka kurierska w jednej z prywatnych firm, bo publiczna poczta tak szybko przez morze nie przepłynie.

W Niemczech mnożą się skargi na niekompletne pakiety wyborcze. Gosia, Polka z Monachium, swój otrzymała bez zaświadczenia o tajności głosowania. Żeby je odebrać, musiała pojechać do konsulatu. A żeby to zrobić – zwolnić się z pracy, bo odebranie dokumentu, który powinien być doręczony do rąk własnych, było możliwe tylko w określonych godzinach. Odsyłając pakiet, miała wybór: zapłacić 5 euro za przesyłkę zwykłą albo 26 – za ubezpieczoną.

W Szwecji problemem są nieostemplowane karty, w Norwegii – czas i odległości. Choć zarejestrowało się przeszło 14 tys. osób, bardzo długo pakiety nie dochodziły w ogóle. Kiedy już dotarły, pozostało liczyć na zwykłą pocztę. To koszt ok. 10 zł. – Gdybyśmy chcieli ekspresem, płacilibyśmy ok. 250 zł od koperty – mówi Tomek z Trondheim.

Podkast: Tura czy tury? Z Sierakowskim o wyborczych scenariuszach

Ameryka Południowa: w ogóle nie możemy głosować

Wszystkie te problemy bledną w porównaniu z sytuacją Polaków w Ameryce Południowej. W większości miejsc na kontynencie obwodowych komisji wyborczych w ogóle nie utworzono. Między innymi w Chile, gdzie polscy urzędnicy tłumaczą się złą sytuacją epidemiczną i zakazem nałożonym przez rząd Piñery. Podobno wybory uniemożliwia stan wyjątkowy. Korespondencji między władzami Chile i polskim MSZ nigdy nie upubliczniono, a Polacy narzekają, że ambasada prośby o pokazanie podstawy prawnej tej decyzji zbywa formułką wklejoną ze strony ministerstwa.

Obwodu wyborczego nie ma też w Limie, który był komisją dla Polaków mieszkających w trzech krajach: Peru, Ekwadorze i Boliwii. Brak obwodu oznacza, że nie można głosować. Nie ma bowiem kto tych głosów odebrać. Oficjalnie komisji nie utworzono z powodu wysokiej liczby zakażeń koronawirusem i niedziałającej poczty.

Ciekawe, że kiedy jeszcze wybory miały się odbyć 10 maja, a rząd PiS organizował je, nie bacząc na sytuację epidemiczną, w Limie obwód powołano. Na facebookowym profilu ambasady można nawet znaleźć datowany na 29 kwietnia post zachęcający do dopisania się do spisu w stolicy Peru. Już wtedy obowiązywał tam stan wyjątkowy, wielokrotnie odtąd przedłużany przez prezydenta Martina Vizcarrę, a 29 kwietnia liczba zakażonych wynosiła ponad 33 tys. Mimo to Polska była gotowa przeprowadzić wybory – dzisiaj już nie jest. Zastanawia, że przy braku obwodowych komisji w Limie czy Santiago głosować można bez większych ograniczeń w Brazylii. Choć kraj jest obecnie drugim największym ogniskiem koronawirusa na świecie, Polacy mają do dyspozycji dwa obwody: w Kurytybie i Brasilii.

Za granicą wybory powszechne nie będą

O powody pominięcia Polaków w Ameryce Południowej zapytałem Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Zwróciłem się z mailową prośbą o wyjaśnienie, dlaczego w Limie i Santiago de Chile nie utworzono obwodów. Nie otrzymałem odpowiedzi, nie udało mi się też skontaktować z biurem rzecznika resortu telefonicznie. Jedyne, do czego dotarłem, to cytowana przez „Dziennik Gazetę Prawną” wypowiedź Piotra Wawrzyka, sekretarza stanu w MSZ: „W krajach Ameryki Południowej czy w Kuwejcie to w sumie kilkadziesiąt osób”.

Do listy mógłbym dopisywać kolejne kraje. Nie zagłosują Polacy w Kuwejcie czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Problemy z pakietami były w Tajlandii, Australii i Czechach. Oczywiście w trakcie pracy nad tekstem dostałem też pozytywne wiadomości. Że wszystko obyło się bez przeszkód, terminowo i tanio. Ale przeważały gniew, frustracja i bezradność. Oraz smutny wniosek, że dla Polaków wybory za granicą powszechne w tym roku nie będą.

Czytaj też: Szacujemy rezultaty pierwszej i drugiej tury wyborów

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama