Corrado Amitrano jest włoskim fotografem, pracuje jako wolny strzelec dla kilku europejskich tytułów prasowych. W sobotę 13 czerwca był w centrum Londynu, gdzie odbywał się kolejny protest spod znaku #BlackLivesMatter i zapowiedziana na ten sam dzień manifestacja środowisk ultraprawicowych.
Policja chroni pomniki
Demonstranci chcieli przejść ulicą Whitehall, ministerialnym traktem prowadzącym do siedziby parlamentu. Ich celem nie był jednak Westminster, ale stojący nieopodal pomnik Winstona Churchilla. Dwa dni wcześniej na cokole namalowano napis „rasista”. Członkowie ruchów antyrasistowskich planowali dosłownie marsz na pomnik, istniało ryzyko, że spróbują go obalić.
Władze były na to przygotowane. Pomnik Churchilla otoczył kordon policji, a pobliskie monumenty Jerzego Waszyngtona, króla Jerzego II i kres I wojny światowej przykryto rusztowaniami. Dziedzictwa brytyjskiego imperium przyszli pilnować też samozwańczy obrońcy, zrzeszeni w rozmaitych grupach ultraprawicowych.
W okolicach parlamentu pojawili się zwolennicy znanych ugrupowań politycznych, jak Brytyjska Partia Narodowa (BNP), ale też aktywiści z grup działających na granicy prawa albo wręcz poza nim. Według doniesień organizacji Unite Against Fascism kilkoro z nich miało na sobie logotypy i symbole National Action, najważniejszej współczesnej brytyjskiej grupy neofaszystowskiej. Inni otwarcie demonstrowali pod hasłami i symbolami rodem z III Rzeszy.
Czytaj też: „Terroryści”. Antifa znów na celowniku Trumpa
Skrajna prawica na Wyspach
Okazało się, że chronić pomników, przynajmniej w sobotę, nie musieli, bo demonstrację #BlackLivesMatter organizatorzy odwołali. Nie przeszkodziło im to jednak w wejściu w zwarcie z oddziałami policji, które chciały ich rozpędzić z miejsc publicznych. Doszło do brutalnych starć, rannych zostało kilkunastu policjantów, aresztowanych – ponad 100 osób. Zaatakowano również dziennikarzy, w tym Corrado Amitrano. Włoch ze złamanym nosem i ranami twarzy trafił do szpitala, założono mu sześć szwów. Portalowi Vice.com opowiedział, że w tłumie radykałów dało się usłyszeć słowa: „Fuck the press”. Oprócz niego ofiarami ataków padli co najmniej trzej operatorzy kamer telewizyjnych, którym demonstrujący próbowali zniszczyć sprzęt.
Skrajnie prawicowe grupy mobilizują się na całych Wyspach, uważając ostatnią falę antyrasistowskich protestów za atak na tożsamość narodową. Mocno agitują też w sieci. Jedną z organizacji wiodących prym w tym zakresie jest Traditional Britain Group, ultrakonserwatywny think tank pozycjonujący się na „radykalne skrzydło torysów”. Ta autoidentyfikacja nie oddaje pełnego zakresu jej zainteresowań, a z materiałów publikowanych przez TBG wylewa się mowa nienawiści pod adresem każdego, kto ma choć trochę bardziej liberalne poglądy.
Czytaj też: Ameryka płonie z nienawiści
Prawica w zabójstwo Floyda nie wierzy
Liderzy TBG wystosowali list otwarty do premiera Borisa Johnsona, wyrażając oburzenie demonstracjami w Londynie. Piszą w nim, że „nie rozumieją, dlaczego śmierć seryjnego kryminalisty i skazańca George’a Floyda, który zmarł z powodu zatrzymania akcji serca, nagle stała się ważnym tematem w Wielkiej Brytanii”, skoro „cała ta sytuacja jest sprawą wyłącznie amerykańską”. Są natomiast zszokowani „biernością policji”, która „ma bardzo dużo siły i czasu, żeby chronić wolność słowa, ale nie dość, żeby chronić naszą historię, dziedzictwo i pomniki”.
Dalej z listu dowiedzieć się można, że zwolennicy lewicy to fanatycy, a popierający #BLM imigranci i ich dzieci nie mają prawa wypowiadać się na temat historii kraju. Lewicowa ideologia jest dla nich zbrodnicza, a bratanie się policji z demonstrantami może skończyć się przeniesieniem amerykańskiego konfliktu na Wyspy, a przede wszystkim, co ciekawe, grozi przemianą Wielkiej Brytanii w Związek Radziecki. Liderzy TBG uważają, że obalanie pomników, jak np. statua handlarza niewolników Edwarda Colstona w Bristolu, to taki sam zabieg kulturowy jak zamiana Sankt Petersburga na Leningrad. W obu przypadkach triumfuje bowiem lewica, lewica to komunizm, a komunizm to zbrodnia, terror i śmierć.
List TBG to nie jedyne wezwanie do oporu wobec ruchów antyfaszystowskich. Na Twitterze i Facebooku rozgorzały dyskusje, jak ten opór zamanifestować. Nie brak nawoływań do agresji „w obronie tradycyjnych wartości”, a nawet do konfrontacji przy następnych marszach. Mocno krytykowana jest też policja, która zdaniem prawicowców działa selektywnie, mniejszości etniczne chroni, a konserwatystów prześladuje.
Włoska prawica brata się z polską
To oczywiście proste konstrukcje ideologiczne, powielane w wielu krajach europejskich, również w Polsce. Nie jest zresztą przypadkiem, że na konferencji TBG w październiku ubiegłego roku jednym z prelegentów był kandydat na prezydenta z ramienia Konfederacji Krzysztof Bosak. Nad Wisłą sojuszników próbowała znaleźć też liderka Braci Włoskich Georgia Meloni. W kwietniu 2019 r. gościła w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej, próbując zachęcić Jarosława Kaczyńskiego do budowania wspólnej frakcji w Parlamencie Europejskim.
I choć z aliansu nic nie wyszło, włoscy radykałowie i neofaszyści współpracują z polskimi organizacjami. Z politykami Konfederacji spotyka się lider Forza Nouva Roberto Fiore, a członkowie tej partii, ale też jawnie neofaszystowskich CasaPound i Ultima Legione odwiedzali nasz kraj przy okazji Marszów Niepodległości.
Meloni w ostrych słowa skrytykowała umieszczenie napisu „rasista” na mediolańskim pomniku Indro Montanellego, legendy dziennikarstwa, zwolennika i apologety reżimu Benito Mussoliniego. Szefowa Braci Włoskich, osiągających rekordowe 18 proc. poparcia w ostatnich sondażach, stwierdziła, że graffiti wykonali „lewicowi radykałowie”, „nowi talibowie”. Jej zdaniem trzeba ich powstrzymać za wszelką cenę, w przeciwnym razie Włochy zamienią się w dyktaturę, której religią będzie poprawność polityczna. Jej zwolennicy w mediach społecznościowych są dużo bardziej bezpośredni, licytując się na pomysły rozprawienia się z lewicą m.in. poprzez „ponowne stworzenie obozów pracy”, „wysłanie ich do Guantanamo” lub „zidentyfikowanie, a potem złożenie im niemiłej nocnej wizyty w domu”.
Czytaj też: Jak Mussolini sztukę dotował
Francuska prawica zderza się z antyrasistami
Szyki zwiera też skrajna prawica we Francji. Kiedy brytyjscy radykałowie ścierali się z policją, na ulicach Paryża funkcjonariusze użyli gazu łzawiącego do rozproszenia w dużej mierze spokojnego, ale niezarejestrowanego wielotysięcznego zgromadzenia przeciwników ruchu #BLM. Od tygodni w kraju nasilają się głosy o odejściu od narodowej doktryny „pozostawania ślepym na kolor skóry”, która wciąż sankcjonuje dyskryminację mniejszości.
W Paryżu, inaczej niż w Londynie, prawica zderzyła się z marszem antyrasistowskim, zorganizowanym dla uczczenia pamięci Adamy Traoré, który zginął w 2016 r. w niejasnych okolicznościach po aresztowaniu przez policję. Do dzisiaj nieznane są szczegóły sprawy i nikt nie usłyszał zarzutów. Do starć doszło też w innych miastach, m.in. w Dijon, gdzie po śmierci 16-letniego nastolatka z Czeczenii członkowie tej mniejszości zderzyli się z policją i grupami antyimigranckimi. Tych ostatnich poparła Marine Le Pen, stwierdzając, że nie wiadomo już, czy obrazy ze starć pochodzą z „»Mad Maxa«, ulic francuskich czy Bagdadu”. Winą za chaos i jej zdaniem zbyt miękką odpowiedź sił porządkowych obarczyła prezydenta Emmanuela Macrona.
Jak kontynent długi i szeroki, antyrasistowskie demonstracje powodują ostrą odpowiedź skrajnej prawicy. Do oporu wobec ruchów progresywnych wzywają też hiszpański Vox czy niemiecka AfD. Członkowie radykalnych grup odpowiadają na wezwania swych liderów, dając do zrozumienia, że są gotowi na przemoc. Im dłużej narastać będzie ten spór, tym, niestety, bardziej rośnie prawdopodobieństwo, że ktoś zażąda zweryfikowania tej gotowości. A wtedy może się nie skończyć na aresztowaniach i gazie łzawiącym.