Koronawirus wrócił do Pekinu. Po 55 dniach bez lokalnych zakażeń wykryto go ponownie, stwierdzając przynajmniej 180 przypadków. Znów – jak kiedyś w Wuhanie – chodzi o targowisko, tym razem jedno z największych w Azji, zaopatrujące szereg mniejszych. Pracują tam tysiące osób. Bazar obsługują tysiące ciężarówek rozwożących żywność po mieście.
W Chinach znów restrykcje
To epidemiczny koszmar. Do tego w stolicy, która w apogeum epidemii została zamieniona w twierdzę i była miejscem, gdzie wszelkie obostrzenia znoszono możliwie najpóźniej, także dla przyjezdnych. Kiepska to wiadomość dla partii komunistycznej i kraju, który miał się już uporać z zarazą. I gdzie m.in. na dworcach kolejowych wyświetlane są ogłoszenia, by nie jeść dzikich zwierząt, bo są rezerwuarami koronawirusów. Kiepska to wiadomość dla reszty świata, skoro nawet tak wielka wojenna mobilizacja nie chroni przed nawrotem epidemii.
Chiny znów próbują drakońskich metod, choć na razie władze twierdzą, że ognisko jest pod kontrolą. W pięć dni przetestowano ponad 350 tys. osób, wiele z nich zwożono w tym celu autobusami na stadiony, gdzie zaaranżowano punkty pobrań. Wróciły kwarantanny, nakładane na poszczególne rodziny, gospodarstwa domowe, ale i całe osiedla. Kandydatów do odosobnienia wychwytuje się także z wykorzystaniem danych lokalizacyjnych ze smartfonów, wystarczy, że telefon logował się do sieci np. z targu czy w okolicach uznanych za „zapowietrzone”. Gdzieniegdzie są niedostępne miejsca publiczne, zamknięto szkoły, zakazano organizowania wesel i dużych przyjęć w restauracjach. Setki tysięcy osób nie ma prawa opuszczać stolicy. Zakazem przekraczania miejskich granic objęto też m.in. taksówki, a wjazdu do Pekinu odmówiono turystom z innych regionów kraju.
Prof. Ziblatt dla „Polityki”: Wszystkie dylematy pandemii
Wirus przypłynął z łososiem?
Chińscy epidemiolodzy wskazują na dwa potencjalne źródła wirusa. Nosicielem mógł być któryś z pracowników targowiska. Później zarazek, podobnie jak w polskich kopalniach, wykorzystał okoliczności stłoczonego tłumu bez masek i innych środków zabezpieczających, pracującego zwłaszcza w działach mięsnych i owoców morza, czyli w dużej wilgotności i niskiej temperaturze.
Wersja druga mówi o przywleczeniu wirusa z zagranicy. Szef targowiska przyznał, że zarazek znaleziono na deskach służących do krojenia importowanych łososi, dotąd bardzo popularnych, bo uchodzących za symbol rosnącej zamożności klasy średniej i jej troski o zdrowie. Jeden z czołowych epidemiologów zalecił, by prewencyjnie unikać surowych łososi. Cała ChRL odwraca się od restauracji działających pod japońskimi szyldami lub podających sushi. Kasowane są też zamówienia z Norwegii, Wysp Owczych i Chile.
Wiele kwestii jest niepotwierdzonych. Wirus mógł się np. przyplątać w procesie pakowania łososi już w Chinach, więc ryzyko zakażenia przez jedzenie ryb byłoby minimalne. Ale wersja z importowanym łososiem wpisuje się w dotychczasowe wysiłki władz, by unikać odpowiedzialności za nieupilnowanie pandemii. Po jej szczycie stwierdzano w kraju przede wszystkim przypadki określane jako zawleczone, przywiezione z innych państw m.in. przez wracających do ojczyzny obywateli. Nic więc dziwnego, że teraz też pojawiły się informacje, że wirus w Pekinie może nosić cechy mutacji stwierdzanych obecnie w Europie.
Czytaj też: Wirus znowu w Azji. Szybko się go nie pozbędziemy