Czas pandemii koronawirusa udowodnił po raz kolejny, że bieżąca administracja prezydencka do perfekcji opanowała sztukę podejmowania kontrowersyjnych decyzji w cieniu najważniejszych konfliktów społecznych. Podczas gdy Amerykanie z przerażeniem patrzyli na lawinowo rosnące liczby zakażeń i zgonów z powodu Covid-19, Trump i jego urzędnicy wykorzystywali paraliż kraju m.in. do likwidacji kolejnych ustaw chroniących środowisko naturalne i zniesienia limitów emisyjnych nałożonych na przemysł jeszcze przez Baracka Obamę.
Teraz, kiedy obywatele USA od kilkunastu dni manifestują na ulicach swój sprzeciw wobec brutalności policji i dyskryminacji na tle rasowym, prezydent znowu korzysta na tym, że cały świat patrzy właśnie w tym kierunku. Sam niespecjalnie uczestniczy w debacie na temat potrzebnych reform w służbach mundurowych, okazjonalnie publikując tylko prowokujące wpisy na Twitterze. Jednak w czasie, gdy jego przeciwnicy atakowali go z powodu zawoalowanego namawiania do przemocy, on sam uderzył w inne mniejszości w amerykańskim społeczeństwie.
Czytaj także: Ameryka płonie z nienawiści
Pacjenci transpłciowi narażeni na dyskryminację
W ubiegły piątek departament zdrowia sfinalizował nowe przepisy dotyczące obsługi pacjentów transpłciowych przez firmy ubezpieczeniowe i placówki medyczne. Do tej pory przed dyskryminacją chroniły ich przepisy Obamacare, czyli ustawy wprowadzającej szerszy dostęp do usług medycznych i ubezpieczeń w USA, oraz regulacje zakazujące nierównego traktowania w służbie zdrowia ze względu na płeć, kolor skóry, pochodzenie, wiek czy stopień niepełnosprawności. Każdy ubezpieczyciel bądź dostawca usług medycznych otrzymujący najmniejsze chociaż wsparcie z budżetu federalnego musiał wszystkich Amerykanów traktować jednakowo.
Od 12 czerwca już nie musi. Urzędnicy odpowiedzialnego za zmianę regulacji biura praw obywatelskich w departamencie zdrowia zmienili treść przepisów antydyskryminacyjnych, wprowadzając możliwość uznawania prawnego statusu osób transpłciowych za niepodlegający zakazowi dyskryminacji ze względu na płeć. Innymi słowy, od ubiegłego tygodnia każda przychodnia w USA i każda firma ubezpieczeniowa może indywidualnie decydować o tym, jak kwalifikuje płeć pacjenta transpłciowego, i na tej podstawie uznawać, czy w ogóle go obsłuży.
Dla Trumpa prawa osób LGBT nie są świętością
Administracja Trumpa tłumaczy zmianę przepisów w typowy dla siebie sposób – minimalizując jej znaczenie i definiując ją po prostu jako ograniczenie biurokracji. Roger Severino z departamentu zdrowia tłumaczył na łamach „New York Timesa”, że „rolą federalnych biurokratów nie jest narzucanie interpretacji wszystkich słów, które zawarte są w amerykańskim prawie”, dodał też, że wszyscy ubezpieczyciele i właściciele placówek medycznych nadal mogą dowolnie rozumieć zapisy ustawy. Dla prezydenckich urzędników zmiana prawa nie zwiększa zatem ryzyka dyskryminacji, a jedynie, w niemal libertariański sposób, poszerza swobodę działania prywatnych przedsiębiorców.
Ta zmiana to ostatnie ogniwo w długim łańcuchu działań administracji Trumpa mających tak naprawdę jeden cel. Prezydent chce w całym amerykańskim prawie ustanowić możliwie najwęższą definicję dyskryminacji na tle płciowym, tak aby nie chroniła ona osób transpłciowych. Wcześniej podobne reformy – na pozór kosmetyczne, choć często katastrofalne w skutkach – wprowadzono w prawie pracy, regulacjach dotyczących dostępu do mieszkań komunalnych oraz w kilku elementach prawa oświatowego.
Sytuację dodatkowo zaognia fakt, że decyzja departamentu zdrowia została upubliczniona niemal dokładnie w czwartą rocznicę strzelaniny w klubie Pulse w Orlando. 12 czerwca 2016 r. 29-letni Omar Mateen zabił 49 osób i ranił 53, dokonując najbardziej brutalnego ataku na społeczność LGBT+ w historii Stanów Zjednoczonych. Jakby tego było mało, czerwiec od lat jest miesiącem poświęconym prawom mniejszości seksualnych, nazywanym Pride Month. Dla Trumpa to jednak żadna świętość, bo prawa te sukcesywnie ogranicza bez względu na porę roku.
Sąd Najwyższy bierze sprawy w swoje ręce i wydaje ważny wyrok
Stawić mu czoło zdecydował się jednak Sąd Najwyższy, i to w dość niespodziewany sposób. W poniedziałek wydał bowiem wyrok w absolutnie kluczowej z punktu widzenia mniejszości seksualnych sprawie. Interpretując Akt o Prawach Obywatelskich z 1964 r., stwierdził jednoznacznie, że zakazuje on jakiekolwiek dyskryminacji w miejscu pracy nie tylko ze względu na płeć, ale również tożsamość i orientację seksualną. Do tego momentu w aż 26 amerykańskich stanach pracodawca mógł zgodnie z prawem zwolnić podwładnego za bycie osobą homoseksualną, biseksualną lub transpłciową. Poniedziałkowy wyrok jednoznacznie zakazuje takich praktyk, znacznie poszerzając też prawo do korzystania z przestrzeni publicznych, jak toalety czy przebieralnie.
Choć decyzja Sądu Najwyższego sama w sobie była niespodziewana, najbardziej szokuje w niej relatywna zgodność sędziów. Wyrok przyjęto stosunkiem głosów 6–3, a po stronie mniejszości seksualnych opowiedziało się dwóch prawników tradycyjnie uznawanych za filary konserwatywnej interpretacji prawa: powołany do Sądu przez Donalda Trumpa Neil Gorsuch oraz John Roberts, zasiadający w nim z nominacji George’a W. Busha. Gorsuch, który napisał 168-stronicowe uzasadnienie wyroku, zwrócił w nim uwagę nie tylko na konieczność równego traktowania wszystkich Amerykanów, ale też na zmiany kulturowe, które zachodzą w tamtejszym społeczeństwie. I do których prawo musi się dostosować.
Czytaj także: Dzieje LGBT
Trump otwiera kolejny front walki ideologicznej
Poniedziałkowy wyrok natychmiast dodał wiatru w żagle opozycji. Politycy progresywnego skrzydła Partii Demokratycznej, na czele z Alexandrią Ocasio-Cortez i Kamalą Harris, skrytykowali ostatnie posunięcia Trumpa i pochwalili Sąd Najwyższy za odważną, choć politycznie trudną decyzję. Zwłaszcza ta druga z polityczek mocno zaakcentowała wygraną mniejszości seksualnych – jej nazwisko coraz częściej pojawia się w spekulacjach dotyczących roli wiceprezydent u boku Joe Bidena. Tworząc profil osoby zaangażowanej w walkę o prawa LGBT+ oraz chcącej reformować służby mundurowe, stara się zbudować szerokie poparcie, zwłaszcza wśród młodszych wyborców demokratów.
Trump z kolei otwiera kolejny front ideologicznej walki. Choć trudno się obecnie spodziewać, żeby pozycja mniejszości seksualnych w amerykańskim społeczeństwie stała się najważniejszym tematem kampanii, na pewno jest już dzisiaj jedną z bardziej istotnych osi sporu politycznego. Podobnie jak w Polsce w USA partia rządząca traci grunt pod nogami, próbuje więc radykalizować nastroje i mobilizować swój twardy elektorat.
Nie należy mieć żadnych wątpliwości, że niedawno rozpoczęta przez PiS fala ataków na społeczność LGBT+ jest naszą polską odsłoną tej samej wojny kulturowej, którą Donald Trump za oceanem prowadzi z obozem progresywnym. Tak jak pomiędzy nim i Jarosławem Kaczyńskim widać podobieństwa w populistycznej architekturze ich rządów, tak samo chcą ze swojego społeczeństwa wykluczać wszystkich, którzy nie pasują do ich wizji narodu. Problem jedynie w tym, że siła argumentów homofobicznych powoli, ale jednak słabnie – w obu krajach. Już w tym roku może więc się okazać, że tęcza zburzy przynajmniej dwa stabilne dotąd bastiony ksenofobii.
Czytaj także: PiS i Duda atakują LGBT. Europa szybko reaguje