Główny mówca na pogrzebie George’a Floyda nie zawiódł: „Zdejmijcie kolano z naszych karków, dusicie nas nim od 400 lat”. Zawsze potrafił znaleźć słowa trafiające do serc. Swoje oratorskie umiejętności rozwijał od dzieciństwa – pierwsze kazanie wygłosił, gdy miał pięć lat. Prowadzący ceremonię duchowny witał go z szacunkiem należnym przywódcy afroamerykańskiej społeczności.
Jednak może zastanawiać fakt, że tak uhonorowany czarnoskóry pastor baptystów Al Sharpton stał się niejako twarzą żałoby po śmierci Floyda. Nie jest postacią pomnikową jak Martin Luther King czy jednoznacznie pozytywną jak Jesse Jackson. Zarzucano mu podżeganie do przemocy i antysemityzm. Miał opinię bufona poświęcającego prawdę dla medialnego efektu. Czemu ktoś taki cieszy się niewątpliwym mirem i autorytetem wśród czarnych Amerykanów?
Sharpton uosabia całą komplikację obecnego etapu ich wciąż niezakończonej walki o swoje prawa. Etapu na swój sposób trudniejszego niż wygrana dawno walka o wyzwolenie, likwidację segregacji rasowej i legalnej dyskryminacji. Dziś nie jest już tak prosto, nie wystarczy mieć moralną rację i zmienić prawa. Stąd rozterki, zagubienie, szamotanina i dryf w ślepe uliczki. Jeśli dorzucić do tego brak wybitnych osobowości, afroamerykańska społeczność w USA ma problem z zyskaniem właściwej wagi w polityce. Obecna jedność w obliczu śmierci George’a Floyda tylko chwilowo skrywa głębokie podziały. Ich rezultatem są trzy postawy: adaptacja, bunt i kolaboracja.
Adaptacja
Pierwszą postawę, która jest bardziej procesem niż stanowiskiem, najlepiej uosabia właśnie Al Sharpton. Urodzony w 1954 r. w nowojorskim Brownsville od dziecka sposobił się do kapłaństwa. W wieku 17 lat założył własną organizację National Youth Movement (Narodowy Ruch Młodych).