Zaprzyjaźniony Nigeryjczyk, który już od paru lat stoi rano przed wejściem do supermarketu tuż obok mojego domu, 3 czerwca, kiedy tylko zniesiono lockdown, zjawił się punktualnie w swoim „miejscu pracy”. Wyciąga rękę i czeka, aż ktoś wrzuci mu do niej jakiś grosik. Pracuje do obiadu, bo musi wrócić do żony, a mieszka daleko. Kiedy parę dni temu szłam via Cola di Rienzo, jedną z bardziej znanych handlowych ulic Wiecznego Miasta, inny imigrant, z zapałem usypujący na chodniku stożki zmiecionych śmieci, ze łzami w oczach błagał o jałmużnę, dzięki której, jak mówił, kupi sobie buty. Rzeczywiście, na nogach miał tylko białe plastikowe klapki, jakie zwykle nosi się na plaży.
We Włoszech nagle zabrakło rąk do pracy
W tym roku, według danych ministerstwa spraw wewnętrznych, do Włoch dotarło 117 Nigeryjczyków, a w sumie prawie 5,5 tys. imigrantów. Mimo że nikt o nich nie mówił, nie przestali przecież przypływać przez Morze Śródziemne, kiedy w Europie obowiązywał całkowity lockdown. Najwięcej jest przybyszów z Bangladeszu, Wybrzeża Kości Słoniowej i Tunezji, po 300–400 z Sudanu, Algierii i Maroka, ok. 200 z Somalii i Gwinei.
Według danych na koniec 2019 r., opracowanych przez autorów niezależnego bloga „Le Nius”, we Włoszech przebywa ok. 6,2 mln imigrantów, w tym ok. 600 tys. osób niemających żadnych dokumentów, a tym bardziej karty pobytu czy prawa do pracy. W obliczu epidemii koronawirusa rząd Giuseppe Contego zdobył się na decyzję uzdrowienia sytuacji ok. 200 tys. przybyszów. Są zatrudnieni nielegalnie jako pomoce domowe (Filipinki i Tamilowie), opiekunowie niepełnosprawnych (głównie z Ameryki Południowej), a przede wszystkim w rolnictwie. Wobec zamknięcia granic i niemożności przyjazdu sezonowych pracowników z Rumunii, Mołdawii, Ukrainy i innych biedniejszych europejskich krajów we Włoszech nagle zabrakło rąk do pracy. Nielegalni, aby wyrobić sobie papiery, muszą tylko udowodnić, że znaleźli się we Włoszech przed 8 marca, że mają pracę albo zamierzają jej szukać. Takie zalegalizowanie pobytu osób bezprawnie przebywających na terytorium Włoch to częsta na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci praktyka, dzięki której na Półwyspie Apenińskim pod koniec XX w. osiedliło się również wielu Polaków.
Czytaj też: Młodzi roznieśli wirusa? Konflikt pokoleń we Włoszech
Włoski parlament nie będzie się tym zajmował
Jest to również temat niezwykle nośny politycznie i często wykorzystywany w niekończących się sporach. W niedzielę na rzymskim Piazza del Popolo, protestując po zabójstwie George’a Floyda, znów wypłynęły na powierzchnię stłumione podczas lockdownu „sardynki”. To zabawne określenie odnosi się do ściśniętych podczas manifestacji „jak sardynki w puszce” młodych ludzi przeciwnych prawicy, którzy zapewnili w regionie Emilii Romanii wygraną w styczniowych wyborach lokalnych przedstawicielowi Partii Demokratycznej. Na Piazza del Popolo „sardynki” domagały się przyznania obywatelstwa urodzonym na półwyspie dzieciom imigrantów. Przepisy pozwalają, by dziecko imigrantów, które przyszło na świat we Włoszech, wystąpiło o przyznanie obywatelstwa dopiero po ukończeniu 18 lat. Do tego czasu, nawet jeśli rodzice to uchodźcy czy „bezpaństwowcy”, a dzieciak chodzi do szkoły, nie może mieć włoskiego paszportu, choćby nawet był szachowym geniuszem czy wszechstronnym artystą, jak Leonardo da Vinci.
Czytaj też: Jak Liliana Segre walczy z włoskim rasizmem
Temat „ius soli” (prawa miejsca urodzenia) i „ius sanguinis” (prawa krwi) jest już od dawna dyskutowany we Włoszech. Dotąd jednak w parlamencie nie było zgody w kwestii tego, który przepis powinien obowiązywać. Teraz także o nią trudno, bo wprawdzie mniejszościowe partie skłonne byłyby przyznać dzieciom imigrantów obywatelstwo (zgodnie z ius soli), ale potężny Ruch Pięciu Gwiazd, ugrupowanie wydawałoby się rewolucyjne, któremu przewodzi obecny minister spraw zagranicznych, nieznający angielskiego Luigi Di Maio, wcześniej dorywczo zatrudniony jako steward na trybunie dla VIP-ów stadionu San Paolo w Neapolu, uważa, że „tą sprawą” parlament „na razie nie będzie się zajmował”.
Ziemowit Szczerek: Uchodźczy szlak na południu Włoch
Unijna i polska niegościnność
Obecny szef parlamentarnej opozycji, a zarazem minister spraw wewnętrznych w poprzednim gabinecie Contego (Conte 1) i przywódca konserwatywnej Ligi Matteo Salvini, jako członek rządu ze wszystkich sił starał się walczyć z nielegalną imigracją. Zyskał wątpliwą sławę, blokując w portach statki rozmaitych organizacji pozarządowych, które na Morzu Śródziemnym ratowały najczęściej nieumiejące pływać ofiary handlu ludźmi. Salvini, próbując ukrócić ten proceder, domagał się także stanowczo, acz nieskutecznie, by inne kraje UE w ramach wspólnej polityki brukselskiej zgodziły się przyjmować imigrantów z Włoch. Pod tym względem zwłaszcza Polakom i Węgrom wytyka się we Włoszech niegościnność i brak szlachetności. Stanowisko Polski jest dla Włochów tym bardziej zdumiewające, że wszyscy pamiętają jeszcze polskiego papieża i „Solidarność” i jakoś trudno im te dobre wspomnienia pogodzić z gorzką rzeczywistością.
„Nowe życie” w „cywilizowanym” świecie
Salvini tak naprawdę niewiele osiągnął. Wprawdzie zmniejszył liczbę nielegalnych imigrantów w 2019 r. do 1600 osób (w 2018 przybyło 13,5 tys.), ale nie zahamował ich napływu, a Unia Europejska odwróciła się plecami. Nie przysporzył też sobie wymarzonych rzesz zwolenników „Włoch dla Włochów”, bo rybacy, nie przejmując się ministrem wygrażającym pięścią niedoszłym topielcom, ratowali, kogo się dało i jak mogli. Podobnie zresztą postępowała marynarka przybrzeżna i wojenna, posłuszna morskim, a nie ministerialnym prawom.
Ocaleni na środku morza imigranci trafiają do zamkniętych ośrodków, gdzie policja próbuje ustalić ich tożsamość i ewentualne prawo do azylu. Ośrodki pękają w szwach i nie są zbyt pilnie strzeżone. Wobec tego wielu przybyszów łatwo ucieka z nich w nieznane. Nie znają języka, nie mają grosza przy duszy i co najważniejsze, nie wiedzą nic o otaczającym ich „cywilizowanym” świecie. Najczęściej więc dostają się w ręce szukających taniej siły roboczej „poganiaczy niewolników”, którzy wiozą ich na plantacje pomidorów czy truskawek, by pracowali kilkanaście godzin dziennie za 3 lub 5 euro. Ze znalezionych śmieci mogą sobie zbudować prymitywny szałas i tak, w warunkach urągających elementarnym zasadom higieny i godności, zaczynają „nowe życie”.
Czytaj też: Szlaki arabskiej migracji
Szlak bałkański prowadzi donikąd
Teraz Giorgia Meloni, przewodząca prawicowym Braciom Włoskim, żąda blokady morskiej wzdłuż brzegów Libii. Bo to stamtąd najczęściej płyną łodzie z imigrantami. Ale po pandemii koronawirusa, jak wynika z najnowszych doniesień, ruszył już także tzw. szlak bałkański, prowadzący do granicy włosko-chorwackiej. Alarm podniósł ostatnio też burmistrz Triestu, który twierdzi, że mieszkańcy wprost „boją się wyjść z domu”, bo po ulicach krążą „setki nielegalnych imigrantów”, a on nie wie, gdzie ich wszystkich rozmieścić. Burmistrz jest z centroprawicy, ale problem napływu imigrantów w czasie pandemii przerasta polityczne podziały. W Trieście na kwarantannę przeznaczono kilka hoteli i ośrodek namiotowy, na południu Włoch – kilka wynajętych przez władze lokalne statków. To jednak nie wystarcza.
W okolicach Rzymu nielegalni imigranci mieszkają w małych, malowniczo położonych hotelikach, które rząd dla nich wynajmuje. Nie mają jednak nic do roboty. Jedyną dla nich pociechą jest telefon komórkowy, otrzymany od jakiejś dobroczynnej pozarządowej organizacji, której na ogół już nie interesuje, w jaki sposób obdarowany, często analfabeta, da sobie radę w życiu.
Czytaj też: Pompeje czy gospodarka? Włochy ratują się i zadłużają