Nie wiadomo, co się stało, że prezydent USA – według niezdementowanych i na poważnie komentowanych doniesień amerykańskich mediów – postanowił istotnie i błyskawicznie zmniejszyć liczbę bazujących w Niemczech żołnierzy. Redukcja ma dotyczyć prawie 10 tys. wojska, tak by u teoretycznie najważniejszego sojusznika USA w kontynentalnej Europie przebywało maksymalnie 25 tys. Pentagon miał dostać polecenie w trzy miesiące, ale najwyraźniej nie umie wytłumaczyć, dlaczego, bo od kilku dni milczy na ten temat.
O planie powiedzieli mediom anonimowi urzędnicy i to raczej nie jest „fake news”, jak zwykł niekorzystne dla siebie doniesienia określać sam Donald Trump. Zbyt wielu zbyt poważnych ludzi zabrało już głos, a mają zwyczaj – i możliwości – sprawdzenia, czy to, co komentują, nie jest bzdurą. Po kilku latach systematycznego, zaplanowanego i uzgodnionego z sojusznikami zwiększania obecności wojskowej USA w Europie najpewniej nadchodzi moment jej radykalnego zmniejszenia decyzją nieskonsultowaną, zaskakującą i – przynajmniej na razie – głębiej nieuzasadnioną.
Trump gra Niemcom na nosie, Polska się cieszy
Typowy trumpizm – oceniają komentatorzy nieprzychylni prezydentowi, wskazując na jego niestabilność, impulsywność i skłonność do nerwowych reakcji, np. na odmowę ze strony Angeli Merkel udziału w szczycie G7. Apologeci Trumpa przekonują, że przecież zawsze zapowiadał mniejsze zaangażowanie Ameryki na świecie, wytykał Europie, że za mało robi, żądał wręcz pieniędzy za parasol bezpieczeństwa, więc nic dziwnego, że nie ma zamiaru dłużej finansować obrony bogatych Niemiec, które nie spełniają nawet uzgodnionego sojuszniczego minimum wydatków obronnych.
Jeszcze inni, zwłaszcza w Polsce, niemal się cieszą, że Trump zagrał na nosie butnym Niemcom i część wycofanych przez niego stamtąd wojsk może trafić do Polski. Schadenfreude jest jednak, po pierwsze, przedwczesna – nie wiadomo bowiem, czy wycofanie z Niemiec oznacza przesunięcie czegokolwiek do Polski. Po drugie, nieroztropna, bo sugeruje, że Polska chciałaby coś ugrać na niesnaskach w sojuszu, na którego jedności – przynajmniej deklaratywnie – opiera swoje bezpieczeństwo militarne.
Czytaj też: Trump kontra świat
Trump walczy o reelekcję. Kosztem Europy
Według gazety „Wall Street Journal”, która pierwsza poinformowała o planie, redukcja liczby wojsk nie ma nic wspólnego z niechęcią Trumpa do Merkel, a stanowi konsekwencję polityki prezydenta, stopniowo wycofującego wojska USA z konfliktów i misji. Co ważne, koncepcja nie narodziła się w Pentagonie, czyli resorcie obrony, a w prezydenckiej Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, której obecnie szefuje Robert O′Brien.
Pomysł wycofania części żołnierzy wspierać miał też jeden z doradców Trumpa: były ambasador w Berlinie Richard Grenell, znany z ciętych wypowiedzi pod adresem rządu republiki federalnej. Pełniący do niedawna obowiązki krajowego dyrektora wywiadu Grenell miał większe wpływy i stały kontakt z prezydentem. Jeśli dodać do tego wyborczy kontekst i presję na „dowiezienie” obietnic rzuconych przy okazji wyborów 2016, motywacje walczącego o reelekcję i niepewnego jej Trumpa stają się wyraźniejsze. Interesy bezpieczeństwa Ameryki czy jakichś sojuszników mają tu niewielkie znaczenie, liczy się interes Trumpa. Ale zanim zatriumfuje, będzie musiał stoczyć walkę, w której – w politycznym sensie – poleje się krew.
Czytaj też: Pistolety Trumpa. Kim są amerykańscy szeryfowie?
Nie zostawiają na Trumpie suchej nitki
Plan Trumpa napotkał na opozycję po obu stronach politycznej sceny. Demokraci i republikanie, przynajmniej ci kojarzeni z zagadnieniami bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych, zgodnie apelują, alarmują, ostrzegają, przekonują prezydenta, by nie popełniał tego błędu. „To niebezpiecznie źle wprowadzona polityka – pisze konserwatywna członkini Izby Reprezentantów Liz Cheney (córka byłego wiceprezydenta Dicka Cheneya). – Jeśli Stany Zjednoczone porzucą sojuszników, wycofają wojska i schowają się w obrębie własnych granic, sprawa wolności – na której opiera się nasz naród i od której zależy nasze bezpieczeństwo – będzie zagrożona”. Można dyskutować, czy polityka prowadzona przez wiceprezydenta Cheneya miała na sztandarach sprawę wolności, czy coś zgoła innego, ale głos córki oddaje przynajmniej tradycyjne republikańskie podejście do roli USA w świecie, polegającej na stacjonowaniu wysuniętych wojsk i odstraszaniu poprzez demonstrację siły.
Bliska prawicy Fundacja Heritage (Dziedzictwo) pisze z kolei, że „redukcja sił w Europie narazi interes narodowy USA”, i namawia Kongres (!), by zablokował jakąkolwiek próbę takiego ruchu. Nicholas Burns, dyplomata z administracji Busha juniora, uważa, że „to symboliczny i polityczny cios wymierzony w strategiczne związki z Niemcami, najważniejszą potęgą Europy”. Były ambasador USA w NATO Ivo Daalder wskazuje, że „Ameryka jest w NATO nie z łaskawości dla sojuszników, ale dla własnych interesów”, a stacjonowanie wojsk poza granicami służy unikaniu konfliktów zbrojnych.
Merkel, przeciwniczka Trumpa
Syn Zbigniewa Brzezińskiego Ian, lobbysta związany z Atlantic Council, wytyka Trumpowi, że decyzję osłabiającą pozycję USA na Starym Kontynencie wydał w przeddzień kolejnej rocznicy lądowania w Normandii, najważniejszego symbolu wsparcia dla Europy. Suchej nitki na „planie Trumpa” nie zostawiają byli wysokiej rangi wojskowi. Gen. Mark Hertling, były dowódca US Army Europe, bez emocji argumentuje, że korzyści, jakie Ameryka odnosi z utrzymywania właściwej wielkości sił w Europie, dalece przewyższają czyjekolwiek wyobrażenia o ponoszonych kosztach. Wtóruje mu następca Ben Hodges. „Powodem utrzymywania wojsk w Niemczech nie jest obrona Niemców, wszystko, co tam mamy, przynosi nam korzyści. Ta decyzja nie trzyma się żadnej strategii” – pisze w „New York Timesie”.
Brytyjski ekspert Edward Lucas komentuje w „Timesie”, że „karząc Merkel, Trump naraża nas wszystkich”. W Niemczech słychać jeszcze ostrzejsze słowa: „Systemowym przeciwnikiem Trumpa nie są Rosja czy Chiny, lecz Angela Merkel” – gorzko puentuje Thomas Kleine-Brockhof, szef berlińskiego biura najbardziej transatlantyckiej z transatlantyckich instytucji pozarządowych: German Marshall Fund of the United States. Naprawdę trudno znaleźć szanowanego eksperta od bezpieczeństwa, który by wspierał zamiary Trumpa.
Czytaj też: Czy Polska na pewno może liczyć na NATO?
NATO osłabnie? Zależy, co Trump wycofa
Co tak naprawdę grozi NATO? Amerykanie mają w Niemczech niespełna 35 tys. żołnierzy bardzo różnych formacji, pełniących różne funkcje. Liczebność ta była wielokrotnie redukowana z zimnowojennych 300 tys. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę w 2014 r. dowódcy mówili nawet, że robią, co mogą, by te 30 tys. wyglądały niczym 300 tys., ale bez faktycznego wzmocnienia nie zrobią wiele. Ono nastąpiło, dodatkowe wojska ruszyły do Polski i Niemiec, gdzie odtworzono brygadę artylerii rakietowej, pułk obrony powietrznej bliskiego zasięgu, jednostki logistyczne, niedawno nawet dowództwo korpusu, a więc sztab dla kilku dywizji.
Jednak same bojowe komponenty sił USA w Niemczech pozostają niewielkie: jedna brygada lekkiej piechoty, brygada śmigłowców, eskadra myśliwców, dywizjon obrony antyrakietowej. Ważne są natomiast siły wsparcia: lotnisko przerzutowe z flotą tankowców i transportowców w Ramstein, pobliski szpital wojskowy w Landstuhl, nowoczesny poligon z centrum szkoleniowym w Grafenwoehr. Bez wojsk USA nie wydarzy się żadna lądowa operacja obronna na wschodniej flance – udowodniły to choćby przygotowania do ćwiczeń Defender Europe i wiele innych manewrów. Redukcja sił nie musi NATO sparaliżować, ale na pewno je osłabi – wszystko zależy od tego, co zostanie wycofane i do jakiego stopnia da się tę lukę zapełnić. Na pewno plany obronne uwzględniające obecną ilość i skład jednostek USA w Europie będą musiały zostać przejrzane i zrewidowane. Planiści będą musieli jeszcze bardziej polegać na strategicznym przerzucie sił z USA, o ile zaangażowanie USA w ogóle będzie aktualne. Na pewno Europejczycy staną przed wyzwaniem i pytaniem – zgodzić się na relatywne osłabienie wobec Rosji, czy załatać wyrwę.
Technicznie – do zrobienia, bo Europa przynajmniej na papierze dysponuje ekwiwalentem dla amerykańskich sił w Niemczech. Jednak w moralnym wymiarze decyzja Trumpa zatrzęsie fundamentem NATO, bo podważy rolę Ameryki jako gwaranta bezpieczeństwa. O ile bowiem Trump w kampanii kwestionował sens obecności Ameryki w sojuszu, a gdy objął urząd, zdarzało mu się bezceremonialnie besztać sojuszników, o tyle polityka Pentagonu przeczyła jego tweetom i upewniała o nieustającym, żelaznym wsparciu. Ba, zapewniał o tym wysłannik prezydenta Mike Pence, a nawet Trump, kiedy dostrzegł, że NATO może być dla niego użyteczne. Do Europy wróciły amerykańskie czołgi, państwa NATO z USA na czele wysłały na granicę z Rosją niewielkie kontyngenty, wsparte przez wielkie ćwiczenia zmasowanej odpowiedzi na jakikolwiek atak. Odtworzono Flotę Atlantyku – z misją ochrony strategicznego przerzutu i wejścia na Bałtyk w razie potrzeby. W powietrzu zaczęły krążyć amerykańskie bombowce. Ameryka wydawała się zaangażowana w bezpieczeństwo militarne NATO jak nigdy po zimnej wojnie. Nagłe wycofanie części wojsk tego wysiłku całkowicie nie przekreśli, o ile zostanie on utrzymany, ale poważnie nadszarpnie wiarą, że to wszystko dzieje się na serio.
Czytaj też: Myślenie o niewyobrażalnym. NATO bez USA
Gdyby ktoś pytał polskich wojskowych...
Wydaje się, że mimo dobrej miny do złej gry sygnałami z Waszyngtonu zaniepokojeni są też polscy politycy. Robienie dobrej miny polega na podkreślaniu osobistych dobrych kontaktów z Trumpem (to Andrzej Duda) czy nadziei na relokację części wojsk do Polski (to Mateusz Morawiecki). Ale niech to nas nie zwiedzie. W rządzie czy prezydenckim BBN są ludzie, którym wieści zza oceanu musiały zepsuć weekend.
Specjaliści od dyplomacji dobrze wiedzą, że gest Trumpa jeszcze bardziej zepsuje atmosferę w NATO, utrudni podejmowanie decyzji i sprawi, że nabierająca tempa współpraca polsko-amerykańska będzie traktowana podejrzliwie. Wojskowi, gdyby ich ktoś pytał, podpowiedzą, że nie ma takiej liczby wojsk USA, których realnie można by oczekiwać w Polsce, jaka zastąpiłaby ich zapowiedziany ubytek w Niemczech. Dodaliby, że wsparcie operacji obronnej na wschodniej flance i tak zależy od dobrej współpracy Niemiec z USA, bez której nie odbędzie się strategiczny przerzut do Polski. Inżynierowie ostudziliby zapał polityków, gotowych zadeklarować, że natychmiast przyjmiemy wszystkich Amerykanów wycofanych z Niemiec, wskazując koszty, czas budowy baz i instalacji niezbędnych do stacjonowania wojsk, gdyby w ogóle taka opcja wchodziła w grę. Przedsmak już mieliśmy, dodatkowa trwała obecność w Polsce tysiąca żołnierzy miała kosztować 2 mld dol. Pewnie dlatego jakoś o tym cicho, a czasy dla zwiększonych wydatków chyba nie idą najlepsze.
Rosja nie wydała rubla, a dostaje prezent
Polska ma więc raczej powód do zmartwień. Redukcja sił USA w Europie to prezent dla Rosji – jej siła relatywnie wzrośnie bez wydanego rubla. Szybkość i siła reakcji NATO spadnie, przez co Kreml będzie mógł pozwolić sobie na więcej. Europa być może zostanie zmuszona do większych inwestycji, ale jeśli nastąpią, to kosztem wzrostu niechęci do USA. Zemści się to nie na najbogatszych, położonych bardziej na zachód potęgach, a na najbardziej narażonych przez bliskość Rosji i nie najsilniejszych militarnie krajach wschodniej flanki.
Taki prezent szykuje nam Donald Trump jeszcze przed wyborami. Co zrobi w swojej drugiej kadencji, jeśli pozostanie w Białym Domu? Oby kolejny zwrot. Wciąż jest szansa, że do głosu dojdzie tradycyjne rozumienie bezpieczeństwa USA i NATO.