Koronawirus na całym świecie przyznaje przywódcom premię: rządzący poprawiają się w sondażach, obywatele dają im większy kredyt zaufania i instynktownie potulnieją. Z reguły całe społeczeństwa karnie znoszą dolegliwości związane z zamknięciem gospodarek. Premia dla polityków jest więc właściwie automatyczna. Tymczasem prezydenci najbardziej dotkniętych pandemią Stanów Zjednoczonych i Rosji premię tę odtrącili.
Donald Trump poszedł w negatywizm. Starał się bagatelizować chorobę, sprzeciwiał się obostrzeniom nałożonym na kontakty międzyludzkie – także wtedy, gdy liczba przypadków rosła w postępie geometrycznym. Mówił o pandemii jakby ze znudzeniem, większość czasu poświęcał samochwalstwu, kwestionowaniu opinii ekspertów, atakowaniu politycznych przeciwników, besztaniu dziennikarzy za zadawanie trudnych pytań. Sugerował, by COVID-19 leczyć poprzez zażywanie środków dezynfekcyjnych i absurdalnie zapowiadał, że zwycięstwo w walce z chorobą jest tuż za rogiem.
Władimir Putin wybrał natomiast rozwiązanie, które zawsze ćwiczy w obliczu nagłych kryzysów – zniknął. Schował się za plecami podwładnych, dał władzom regionów wolną rękę w ustalaniu ograniczeń. A sam zaszył się w podmoskiewskiej rezydencji, w tzw. bunkrze. Wychynie z niego, gdy sytuacja bezpiecznie się unormuje.
W ten sposób na pierwszej linii pozostali nowojorski gubernator Andrew Cuomo i mer Moskwy Siergiej Sobianin. Obaj stali się w swoich krajach twarzami walki z chorobą. Co o tyle naturalne, że amerykańskim epicentrum koronawirusa jest stan Nowy Jork, a połowę rosyjskich przypadków wykryto w stołecznej Moskwie.
Efekt tła
Obu wylansowała obecność w telewizji. Ich wystąpienia transmitowane są na cały kraj i potęgują wrażenie, że samotnie walczą z pandemią. Postępowali podobnie zdecydowanie, nakazywali zamknięcie sklepów, restauracji, barów i usług, szkół, kin i teatrów.