Duma i upokorzenie – tak można streścić krótką karierę dr. Kamila Zaradkiewicza na funkcji prezydenckiego „komisarza” w Sądzie Najwyższym. Miał doprowadzić do wyboru kandydatów na I Prezesa SN, ale poległ w wojnie na procedury wytoczonej mu przez „starych” sędziów. Teraz, mając ten sam – ogólnikowy i niepełny – regulamin wybierania, walkę o wyłonienie pięciu kandydatów na I Prezesa SN będzie toczyć nowy prezydencki „komisarz” Aleksander Stępkowski. Polityczny wyjadacz, były podsekretarz stanu w MSZ, założyciel antyaborcyjnego i antygenderowego Ordo Iuris. Z dr. Stępkowskim tak łatwo nie pójdzie.
O co idzie gra? Z punktu widzenia „starych” sędziów – o honor. Publicyści wytykali im, że nie walczyli o wykluczenie sędziów izb Dyscyplinarnej i Kontroli Nadzwyczajnej ze Zgromadzenia Ogólnego Sędziów SN, które wybiera i przedstawia prezydentowi pięciu kandydatów na I Prezesa. To dałoby szansę, żeby nie znalazł się wśród nich żaden neosędzia, który – oczywiście – zostanie wskazany przez prezydenta Dudę. Więc teraz starzy sędziowie walczą, ale efektem może być co najwyżej odroczenie wyboru.
Sprawy proceduralne są jedynie bronią. Używając jej, „starzy” sędziowie dopominają się poszanowania konstytucji. A konkretnie wynikającej z autonomii władzy sądowniczej zasady, że udział sędziów SN w wyborze I Prezesa SN nie może być pozorny. To zaś oznacza, że każdy z kandydatów przedstawionych prezydentowi musi mieć poparcie większości wszystkich sędziów SN. Tymczasem PiS tak zmienił przepisy, że de facto I Prezes może mieć poparcie jedynie 28 z maks. 120 sędziów SN (kworum Zgromadzenia Ogólnego może wynosić 32 sędziów, każdy może poprzeć jednego kandydata, a ma być ich pięciu).