Hindusi nie dostali czasu, by się przygotować. Największa izolacja w dziejach została ogłoszona z dnia na dzień. Premier Narendra Modi powiedział w telewizji 22 marca: „Zapomnijcie, co znaczy wyjść z domu”. Później doprecyzował, że małe sklepy spożywcze i apteki pozostaną jednak otwarte. Ale to niczego już nie zmieniło – wybuchła panika, jaką może odczuwać ludne społeczeństwo nagle postawione przed widmem głodu.
Indie mają ok. 400-milionową klasę średnią. Pozostałe 900 mln żyje z dnia na dzień, co najmniej 300 mln – poniżej granicy ubóstwa, za mniej niż 2 dol. na dobę. Większość trwa dzięki dniówkom, to robotnicy najemni i samozatrudnieni: pracują na budowach, w fabrykach, na polach – na ogół oddalonych od rodzinnych wiosek o setki, tysiące kilometrów. Pieniądze wysyła się do rodzin przez znajomych, w bankowych kopertach przeszytych grubą nicią albo na telefoniczne konta oszczędnościowe.
Do tego są jeszcze żebracy – niepoliczeni, wszędobylscy. Mają swoje miejsca przy świątyniach, na skrzyżowaniach, w zaułkach. Z tak zdobywanego zarobku żyje na ogół nie sam żebrak, ale cała rodzina. Podstawową instytucją życia gospodarczego jest targowisko, a warunkiem przetrwania – tłum, współistnienie wielu interesów i potrzeb. Około 90 proc. indyjskiej gospodarki to tzw. sektor nieformalny, czyli obywający się bez państwa, istniejący dzięki wymianie.
Tym wszystkim ludziom Modi nie dał szans na reakcję. Kto miał jakiekolwiek oszczędności, kupił worek ryżu, kilo mąki, olej. Wystarczyło na kilka dni. Potem trzeba było sprzedać telefon komórkowy, jedyną kozę, opuścić wynajmowany pokój, bo nie było pieniędzy na czynsz. Miliony ludzi nagle straciły podstawę bytu. Ci, którzy żyli dotąd na ulicach, musieli sobie znaleźć jakiś kąt, z którego nie przepędzi ich policja.