Na czarno-białych zdjęciach z pierwszego posiedzenia parlamentu węgierskiego po upadku komunizmu rzuca się w oczy pompatyczność. Niemal sami mężczyźni w statecznym wieku, poważni, spięci, w kiepsko skrojonych garniturach. Tylko młodzieniaszkowie z liberalnej, prozachodniej partii Fidesz przełamują tę monotonię. Bez krawatów i marynarek, uśmiechnięci. Bardziej ciekawi, co przyniesie przyszłość, niż przejęci tym, w czym biorą udział.
2 maja 2020 r., czyli dokładnie 30 lat później, sześciu nadal zasiadało w parlamentarnych ławach. Ale teraz to oni, z Viktorem Orbánem na czele, zmienili się w dojrzałych panów w niemodnych garniturach. Rocznicy pionierskiego posiedzenia nie towarzyszyła atmosfera wielkiego święta. Nie mogło tak być, skoro tu, gdzie trzy dekady temu zebrali się przedstawiciele różnych światów – od postkomunistów, przez liberałów, po konserwatystów – teraz zjawili się tylko posłowie Fideszu.
Opozycja zbojkotowała rocznicę. A kolorowe zdjęcia parlamentu wypełnionego tylko w połowie dobrze mówią o tym, jaką drogę przeszli tamci chłopcy – i całe Węgry.
Bezpośrednią przyczyną bojkotu była specustawa przyjęta przez parlament 30 marca, przyznająca gabinetowi Orbána w związku z pandemią koronawirusa możliwość rządzenia dekretami na czas nieokreślony. Krytycy uderzyli na alarm, że kraj będzie kierowany jednoosobowo przez premiera, bez udziału parlamentu. I że rządowi na ręce nie będą patrzeć nawet dziennikarze. Biczem na nich ma być pięć lat więzienia, które grożą za rozpowszechnianie fake newsów o wirusie.
Odsiadki nie boi się Péter Magyari, dziennikarz niezależnego portalu 444.hu. – To prawo istnieje od dawna. Przez 15 lat chyba nikogo nie skazano. Teraz podniesiono karę z trzech do pięciu lat.