W Soacha, 50-tysięcznej dzielnicy biedy na przedmieściach Bogoty, w niektórych oknach powiewają czerwone szmaty. Blisko dekadę temu pisałem stamtąd reportaż: o młodych bezrobotnych mężczyznach, których wojskowi zwabiali w inny region kraju – pod pretekstem dobrze płatnej pracy – a następnie zabijali. Martwych przebierali w mundury partyzantów i przedstawiali opinii publicznej jako poległych w walce.
Zbrodnia miała pozostać tajemnicą po wsze czasy, bo zabici należeli do kategorii tych, „za którymi nikt nie zatęskni”. Byli biedni, nieraz na bakier z prawem, żyli na obrzeżach świata, który arbitralnie decyduje, komu się należą prawa, zainteresowanie, wsparcie.
Dziś też nikt nie tęskni, a przede wszystkim nie dba o ludzi z Soacha i podobnych miejsc. Z pandemią muszą radzić sobie sami. Czerwona szmata w oknie to sygnał SOS – zazwyczaj, że ten, kto flagę wywiesza, jest głodny. Z sąsiedzką solidarnością nie jest źle. Sąsiedzi pukają do drzwi biedamieszkań, z których powiewa czerwień. Sami biedni dzielą się, czym mają.
Rząd Kolumbii prócz restrykcyjnej kwarantanny ogłosił program pomocy dla najbiedniejszych – równowartość 40 dol. na osobę; władze Bogoty dają nawet 100 dol. Ale program obejmuje tylko 350 tys. ludzi, a takich, którzy w Bogocie i jej biednych okolicach potrzebują pomocy, są 3, może nawet 4 mln.
Większość nie może pracować zdalnie – nie uprawiają zawodów, które można wykonywać w taki sposób. Często zresztą nie mają zawodu, są dniówkowymi robotnikami, pomocą domową (z której klasa średnia teraz rezygnuje w obawie przed zarażeniem), ulicznymi sprzedawcami napojów i przekąsek, a na wykonywanie takiej pracy nie pozwala ogłoszony przez rząd lockdown. Burmistrz Soacha przemawia głosem rozpaczy: jeśli to potrwa dłużej, ofiar głodu będzie więcej niż ofiar koronawirusa.